Wyposzczeni po sezonie zimowym, okraszonym koronawirusowym zamknięciem lasów, miłośnicy bikepackingu wyczekiwali z utęsknieniem pierwszych zawodów sezonu 2020. Kalendarz imprez jednoznacznie wskazywał Pomorską 500 jako jego oficjalne otwarcie.
Nic więc dziwnego, że miejsca w maratonie wyczerpały się na długo przed startem i 10 czerwca tłumy zawodników zjawiły się na terenie Ośrodka Wypoczynkowego „Frajda” w Czarnocinie, by nazajutrz ruszyć w 512-kilometrową gravelową przygodę.
Trasa maratonu została wyznaczona przez Leszka i Olka Pachulskich w taki sposób, by ominąć wszelkie cieki, strumyki i rzeki. W przeciwieństwie do Wisły 1200, woda nie miała stanowić głównego motywu tej imprezy. Chichot losu i intensywne opady deszczu, jakie przechodziły wielokrotnie głównie przez Pomorze Zachodnie sprawiły jednak, że to właśnie woda i błoto stały się areną zmagań 400 zawodników, przynajmniej w na części trasy.
Z uwagi na obostrzenia związane z pandemią, w tym roku nie było wspólnego startu. Głos Leszka wypuszczającego w trasę po 5 osób co każde 5 minut, można było słyszeć już od 5 rano. Ostatni, najsilniejsi zawodnicy, startowali do rywalizacji o godzinie 11:00. Ja wyruszyłem w podróż o 9:35.
„PONIEMIECKI” LAS
Po pierwszych kilkunastu szybkich, asfaltowych kilometrach, przyszedł czas na typowy dla tej części Polski gravelowy widok, czyli długie, proste odcinki leśne. O ile sam las był dosyć monotonny – drzewa iglaste w niemalże równych odstępach od siebie, to sama trasa nie pozwalała na dłuższe chwile zadumy i braku skupienia. Co raz mijałem piaskownice, przez które albo przejeżdżało się w poczuciu zwycięstwa, albo grzęzło z myślą: „Niewiele brakowało!”. Gdy podłoże było pozbawione piasku, to obfitowało za to w korzenie, na których nietrudno o dobicie opony do obręczy. Łatwa na mapie trasa okazała się dosyć wymagająca i mało urokliwa. Jak się później okaże, na podziwianie krajobrazów i prawdziwe przewyższenia, przyjdzie czas drugiego dnia.
Wraz z pokonywanymi kilometrami, las iglasty ustępował miejsca liściastemu, co urozmaicało widoki. Proste odcinki zmieniały się w nieco kręte ścieżki, których przebieg wymuszony był coraz różnorodniejszym ukształtowaniem terenu. Licznik przewyższeń powoli budził się do działania i pokazywał już pierwsze kilkaset metrów (z 3 700 m do pokonania w górę na całej trasie). Oczywiście lasy były czasem wypierane przez pola i mniejsze miejscowości, więc pomimo braku walorów górskich, krajobraz zmieniał się w interesujący sposób.
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów trasy wyglądało niewinnie
Zebrawszy z trasy wiatrówki i pokrowiec na torbę podsiodłową, zgubione przez innych zawodników, dotarłem do pierwszego postoju na kawę i przekąskę czyli do Orlenu w Maszewie. Po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej, ku dłuższemu pit-stopowi w Drawsku Pomorskim, na 155. kilometrze trasy. Ten postój zaplanowałem również na Orlenie oznaczonym symbolem O!Shop, ponieważ z przydrożnych barów i restauracji nie korzystam. Nie robię tego z dwóch powodów. Po pierwsze dania wegetariańskie sprowadzają się zazwyczaj do sałatki i pierogów ruskich (czasem podawanych ze skwarkami, pomimo odmiennych ustaleń przy zamawianiu). Po drugie zamówienie i spożycie wege-burgera na Orlenie to doświadczenie nie tylko przyjemne, ale też szybkie. Na pierogi trzeba czasem poczekać.
SYBERYJSKI SZAMAN
Zaglądając do Rezerwatu Głowacz i przejeżdżając przez przyjemnie pofalowane leśne dukty i szutry Źródliskowych Zbocz, dotarłem do bardzo miłej niespodzianki w Ostoi Szamana.
Ten pensjonat położony w okolicy Sarnikierza, stał się na czas przejazdu zawodników Pomorskiej 500 spontanicznym i dobrze wyposażonym pit-stopem z darmową kawą i przekąskami. Właściciel, Andrzej Ziółkowski „Szaman” to podróżnik i miłośnik natury, który znany jest z tego, że organizuje i pilotuje wyprawy na Syberię. Po postoju na smaczną kawę i krótkiej wymianie wrażeń z innymi zawodnikami, ruszyłem przez Wilkowe Bagno, by po kolejnych 30 kilometrach dotrzeć do miejsca odpoczynku i zasłużonej wyżerki w Drawsku Pomorskim.
Z Drawska odmeldowałem się z prawie godzinnym zapasem w odniesieniu do mojego rozkładu jazdy, który zakładał dotarcie do mety w 30 godzin. Jak naiwne były to założenia, miałem przekonać się już wkrótce.
FORTUNA KÓŁECZKIEM SIĘ TOCZY
Do 180. kilometra nic nie zapowiadało nadchodzącego defektu. Może poza aurą wokół – za sprawą mżawki i wilgoci zawieszonej w powietrzu krajobraz wyglądał co najmniej tajemniczo, jeśli nie ponuro. Jechało mi się jednak żwawo i czułem, że mój czarny rumak ma z tej jazdy nie mniejszą radość ode mnie. W tym poczuciu euforii nie przejmowałem się padającym deszczem i sprawnie rozprawiałem się z każdą napotkaną kałużą czy błotnistym odcinkiem. A tych za Drawskiem Pomorskim zaczęło przybywać. Przemykałem po coraz bardziej grząskim podłożu, zsiadając z siodła może dwa, trzy razy. Nawet kapcie WTB Byway nie sprawiały problemu – przy braku kardynalnych błędów w prowadzeniu, szerokości opon 44 mm i odpowiedniej prędkości, jesteś w stanie przejechać przez błoto i piach, niczym motorówka sunąca po powierzchni wody. Łyse grzbiety opony nie przeszkadzają.
Z każdym kilometrem robiło się coraz bardziej mokro i tajemniczo
Tyle, że nie jechałem już po powierzchni, lecz zanurzałem się w brązowej, lepkiej mazi prawie po piasty, a na pewno po dolne kółeczko tylnej przerzutki. I ten właśnie element wyposażenia po jakimś czasie takiego poniewierania odmówił posłuszeństwa. Pierwsze objawy wskazywały na przytarcie linki przerzutkowej – zmieniając bieg na lżejszy, nie mogłem zrzucić na twardsze przełożenie. „Nic to, nie jest to koniec świata. Stanę, przeczyszczę, co się da i polecę dalej” – pomyślałem. Zanim jednak to optymistyczne rokowanie wybrzmiało do końca w mojej głowie, wózek przerzutki zaczął wariować, a napęd stawać. Po chwili dosłownie zatrzymał się, niczym wał zapieczony w łożysku. Nie mogłem przekręcić korby. Stanąłem i po chwili nerwowego sprawdzania o co cho… przekonałem się, że oto mój plan na Pomorską 500 spalił na panewce. No, może nie dosłownie, wszak kółeczko przerzutki w Sram Rival łożyskowane jest na kulkach, nie na łożysku ślizgowym. Po odkręceniu dolnego kółka trzymałem nieliczne z tych kulek w dłoni. Bieżnia i reszta kulek nie istniały, zmienione siłami tarcia w poszarpane kawałki stali. Na to nie byłem przygotowany.
Z każdym kilometrem błota przybywało
Widząc mój odwrócony do góry kołami rower i mnie stojącego po kostki w błocie, inni uczestnicy rajdu zwalniali i proponowali pomoc lub co najmniej wsparcie mentalne. Jednak na pytanie o zapasowe kółko… robili wielkie oczy i stwierdzali, że nie mogą mi pomóc. Serio, kto wozi zapasowe kółeczko przerzutki?! Na pewno nie ja.
Zadzwoniłem do chłopaków ze sklepu, w którym kupiłem i serwisowałem sprzęt. Liczyłem na ich wsparcie, ponieważ startowali w Pomorskiej. Wiedziałem, że Darek jest przede mną (wystartował wcześniej), natomiast Mariusz powinien mnie zaraz doganiać. Pierwszy, jadąc po płytach jakieś 30 kilometrów z przodu, próbował coś wymyślić, ale nie będąc w pobliżu nie mógł mi pomóc. Mariusz nie odbierał. Wydawało mi się, że zaczyna robić się ciemno i jeszcze bardziej smutno. Poczucie chłodu, padający deszcz i wszechobecne błoto potęgowały poczucie bezradności. W przypływie desperacji zadzwoniłem do znajomych z prośbą o pomoc, jednak natychmiast porzuciłem tę myśl – Pomorska 500 to wyścig rozgrywany zgodnie z regułą samowystarczalności. Pomoc niedostępna na tych samych zasadach dla wszystkich uczestników jest zabroniona lub po prostu nie fair w stosunku do innych. Można natomiast korzystać ze wsparcia innych uczestników imprezy. Na duchu wsparło mnie spokojne stwierdzenie mojej partnerki – przez telefon usłyszałem: „Dasz radę, coś wymyślisz!”
Kiedy w mojej głowie pojawiały się pierwsze myśli o wycofaniu się z maratonu i szukaniu jakiegoś schronienia przed zapadającą wilgotną i chłodną nocą, zatrzymało się dwóch dżentelmenów. Oczywiście nie mieli kółeczka, ale od razu zadeklarowali chęć pomocy. Jeden z nich zapytał mnie tylko, czy mam rozkuwacz i spinki do łańcucha. Po potwierdzeniu zabrał się do sprzętu, jak rasowy mechanik. Tak, Przemek jest nie tylko doskonałym serwisantem i współtwórcą gravelowy.pl, ale też ziomem, który zatrzymał się, nie bacząc na to, że jego ekipa właśnie mu odjeżdża i poświęcił dobre 20-30 minut na swoje rowerowe czary-mary. Rafał, który jechał z Przemkiem, karnie zadeklarował czekanie na finał naprawy. Na co dzień prowadzi kanał na You Tube (możesz zobaczyć go tutaj) i jak okaże się kilka miesięcy później, to spotkanie zaowocuje wspólnym przejazdem w maratonie Great Lakes Gravel, o czym możesz przeczytać tutaj.
Ostatecznie Przemek zastosował bardzo prosty, w zamyśle tymczasowy patent, na który nie wpadł nikt, z kim rozmawiałem – pozwolił mi wybrać bieg, na którym miałbym kontynuować jazdę, skrócił łańcuch, ominął nieistniejące dolne kółko, natomiast górne użył jako napinacz, prowadząc łańcuch w odwrotną stronę. Zadziałało! Mogłem jechać dalej, chociaż tylko na jednym biegu. Nieważne, przecież najgorsze byłoby poddanie się po 180 kilometrach. Ruszyliśmy więc we trójkę w dalszą drogę.
Po kilku, kilkunastu kilometrach przyzwyczaiłem się do singla. Największym wyzwaniem było nie tyle kręcenie na jednym biegu, co powstrzymywanie się przed odruchową zmianą przełożeń. To o tyle istotne, że dalsze zwiększanie napięcia łańcucha przy przejściu na lżejszy bieg mogłoby poczynić straszne szkody i unieruchomić napęd na dobre. Zrzucenie z kolei, przy braku napięcia przerzutki, skutkowałoby spadnięciem łańcucha. Na szczęście Przemek naciągnął napęd śrubą, która w normalnych warunkach reguluje oddalenie przerzutki od kasety w taki sposób, że nawet przy kilkukrotnym odruchowym kliknięciu manetką, całość pozostawała niewzruszona. Jednak w myślach przyczepiłem sobie do manetki karteczkę z napisem: „Nie dotykać!”.
BŁOTNE SPA
Mozolnie pokonywaliśmy kolejne kilometry. Błota przybywało, podobnie jak epitetów unoszących się w wilgotnym, wręcz lepkim od cząsteczek mgły powietrzu. Zawodnicy zaczęli łączyć się w grupki, szukając jakiejś otuchy i towarzystwa. Oczywiście poza tymi walczącymi o czołowe miejsca w stawce, których znikające w mroku plecy mogliśmy oglądać gdzieś w okolicach Kluczewskiego Lasu.
Kolejne kilka godzin jazdy, przeplatanej z prowadzeniem rowerów, mogę opisać jako mozolne i wystawiające na próbę nie tyle ciało, co głowę. Do naszej trójki dołączyli napotkani na drodze zawodnicy – Karol, Leon i Damian. W piątkę, przedzierając się przez mroczne błota, pozdrawialiśmy Leszka Pachulskiego, życząc mu szczęścia i wszelkiej pomyślności. 🤐😫 W ten sposób, nieco osłabieni na ciele i duchu oraz absolutnie przemoczeni, dotarliśmy do małej miejscowości Czarne Wielkie, gdzie naszym oczom ukazał się niespodziewany widok – otwarty wiejski sklepik. Ponieważ było to Boże Ciało i środek nocy, nikt się tego nie spodziewał, chociaż każdy o tym marzył. Ze zmęczenia minąłem bezwiednie grupkę kolarzy stojących pod sklepem i pojechałem dalej wyboistym brukiem. Jednak po chwili zorientowałem się, że jadę sam. Kiedy zawróciłem, powitali mnie nie tylko śmiejący się z mojego gapiostwa koledzy, ale bardzo przyjazna obsługa zaciekawiona obecnością niecodziennych gości.
STRAŻAK TOMEK
Jednym z „lokalsów” okazał się Tomek Olkowski, który na co dzień, jako strażak, pomaga mieszkańcom i ofiarom wypadków. Tym razem zaproponował pomoc w zorganizowaniu noclegu, oferując udostępnienie swojego domu, który pozostaje wolny. Nie chciałem nocować, chociaż miałem świadomość, że mój plan na pokonanie Pomorskiej 500 w 30 godzin jest już nierealny. Opierałem się namowom współtowarzyszy podróży kilka minut, jednak zmiękłem, widząc Karola pijącego zimne piwo i mając w głowie perspektywę samotnego przedzierania się przez kolejne błota nocą, w deszczu oraz z uszkodzonym i mocno zabrudzonym napędem. Wylądowaliśmy więc około północy w zimnym, ale suchym domu, pozbawionym łazienki, ale za to z wersalkami i pościelą. Za prysznic służył wąż ogrodowy, który Tomek specjalnie dla nas zainstalował. Muszę też wspomnieć, że nasz gospodarz nie wziął żadnych pieniędzy za nocleg, jedynie zaproponował dobrowolną wpłatę do puszki na cele charytatywne.
Z Karolem ustaliliśmy pobudkę na 3:30, aby najpóźniej po czwartej ruszyć w dalszą drogę. Reszta grupy chciała pospać trochę dłużej.
Wydawało mi się, że ledwie zmrużyłem oczy, gdy zadzwonił budzik. Być może poczucie piasku pod powiekami wynikało z tego, że nie zdejmowałem brudnymi rękami soczewek, a może faktycznie miałem błoto w oczach. Tak, czy inaczej, większa część trasy wciąż czekała na nas. Karol ruszył przodem, ja odpaliłem jakieś 20 minut później.
Ku mojemu zaskoczeniu za Czarnym Wielkim trasa odmieniła się nie do poznania. Znowu odzyskałem flow i nie było już mowy o ciągłym prowadzeniu roweru. Zdarzały się mokre odcinki, jednak większość miała twarde, leśne podłoże lub była pokryta betonowymi płytami. Były też asfalty. Taki obraz sytuacji, w połączeniu z krótkim snem, zdecydowanie podniósł nadwątlone poprzedniego wieczora morale.
„FRANKENSTEIN”, CZYLI KÓŁKO WRACA
W dobrym nastroju i już bez spiny dotyczącej czasu przejazdu (uznałem, że ukończenie zawodów na jednym biegu jest wystarczająco ambitnym celem), zacząłem nawet wyprzedzać niektórych zawodników. Nie jestem pewien, czy przypływ sił był spowodowany kilkugodzinnym snem, czy nastrojem. W każdym razie w ten sposób dogoniłem Maćka, w którym rozpoznałem towarzysza podróży pociągiem z Gdyni do Szczecina. Było jeszcze chłodno i wilgotno, kiedy rozmawiając o wyrypie minionego dnia, mijaliśmy lokalne wniesienia: Piekiełko, Łącką Górę i Gliniak. W którymś momencie zauważyłem, że jadę sam. Zatrzymałem sie i zacząłem zastanawiać się, czy Maciek stanął dobrowolnie, czy z przymusu. Czekałem jakieś pięć minut, ponieważ byłem na dole dłuższego zjazdu i wolałem chwilę postać, niż wspinać się z powrotem z moim jednobiegowym napędem. Gdy jednak Maciek wciąż nie wynurzał się z mgły, zawróciłem.
Po kilkuset metrach zauważyłem go, prowadzącego rower. Oczywiście zapytałem co się stało i nie wiedziałem, jak zareagować na odpowiedź. Maciek… rozwalił kółko od przerzutki! Serio, kółko od przerzutki!
Mając już doświadczenie, zapytałem szybko o spinki do łańcucha. Tym razem jednak odpowiedź była negatywna. Ja miałem rozkuwacz, ale swoją spinkę juz zużyłem. Szybko okazało się jednak, że chodzi o górne kółeczko. Odkręciło się w czasie jazdy i wystrzeliło gdzieś w trawę. Maciek znalazł je w ściółce, ale ślad po rolce, śrubce i bocznych dystansach zaginął. Szybko uświadomiłem sobie, że ja to wszystko mam, zabierając ze sobą poprzedniego dnia szczątki „na pamiątkę”.
Zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy nad tą sytuacją. Jaka jest szansa, że ktoś rozwali kółko i będzie miał ze sobą jego pozostałości? Dalej, że ktoś inny na maratonie, kolejnego dnia, zgubi te części kółeczka, które Tobie ocalały? Jakie jest prawdopodobieństwo, że spotkacie się na trasie? Że defekt będzie miał miejsce w tym krótkim momencie, w którym jedziecie blisko siebie? I co najważniejsze: jaka jest szansa, że będziecie mieli ten sam napęd, wyposażony w to samo kółeczko, z identyczną śrubką i pozostałymi elementami? Abstrakcja, prawda? A jednak! Z dwóch kółek skleciliśmy jedno, w pełni sprawne. ⚙️
WITÔMË NA KASZËBACH
Po krótkiej naprawie ruszyliśmy dalej, Maciek w pełni sprawnym rowerem. No, może nie licząc efektów jego poprzednich defektów, które poskutkowały rozwaloną sakwą podsiodłową i scentrowanym kołem z luźną szprychą.
Jadąc nieco szybciej, najpierw dogoniłem Karola, później Maciej dogonił nas i tak w trójkę rozpoczęliśmy kaszubski etap trasy. Mieszkając w Trójmieście, jestem wielkim miłośnikiem Kaszub, jako terenów kolarskich. Obojętnie, czy jesteś szosowcem, góralem, czy też jedziesz na gravelu, możesz poczuć się, jak w rowerowym raju. Krajobraz jest zróżnicowany, nie ma mowy o nudnych, prostych leśnych drogach pożarowych, tak charakterystycznych dla płaskich obszarów Polski. O przewyższenia nie musisz się martwić – będą na pewno. ⛰️
Dokładnie tak jechało nam się przez następne kilkadziesiąt kilometrów – lewo, prawo, góra, dół. Przez chwilę wydawało się, że najgorsze błota mamy za sobą, ale pogoda zadbała, by ponownie podnieść poziom trudności. Nie na tyle jednak, by stale prowadzić rower. Owszem, momentami trzeba było zsiąść i przebrnąć przez najgorsze odcinki pieszo. Nie było to nawet blisko poziomu trudności poprzedniego dnia.
Gdzieś w okolicach Miastka trafiliśmy na potężną burzę. Byliśmy tak mokrzy, że po prostu jechaliśmy dalej, zatrzymując się na chwilę tylko wtedy, kiedy już nic nie było widać przez ścianę deszczu. Tak przebrnęliśmy przez teren Rezerwatu Jeziora Kamień i ku naszej uciesze, dotarliśmy do asfaltowego odcinka krajowej dwudziestki, prowadzącego do Piaszczyny. Maciek, który objechał trasę Pomorskiej kilka tygodni wcześniej, zarządził tam postój przy sklepie spożywczym. Mieliśmy więc cel i pomknęliśmy (ja młynkując) do ustalonego pit-stopu.
Sklep był wręcz oblegany przez uczestników maratonu, więc było z kim pogadać. Pomimo braku planu godzinowego, mając poczucie, że jest to jednak wyścig, a nie objazd trasy, czy coffee ride, ruszyliśmy dalej. Jak się okazało, przed nami było to, co Kaszuby mają najlepszego do zaoferowania gravelowcom – piękne krajobrazy, lasy, szutry, pagórki. No dobrze, piachy też. 😉
Tutaj mogę przyspieszyć swoją opowieść, ponieważ odcinek od Piaszczyny, w przeciwieństwie do etapu z poprzedniego wieczora, stał pod znakiem gravelowego flow, nieco zmąconego jazdą na jednym biegu. Dobór przez Przemka przełożenia 40-21 okazał się jednak „złotym środkiem” – byłem w stanie jechać z rozsądną prędkością na prostych odcinkach szutrowych i podjeżdżać pod całkiem odczuwalne wzniesienia, nieraz tylko stając na pedałach. W ostateczności schodziłem z roweru, by oszczędzić kolana na najtrudniejszych podjazdach.
Ból kolana nie oszczędził jednak Karola, który z tego powodu zdecydował się zmniejszyć tempo i pozostał w tyle. Jechaliśmy więc dalej z Maćkiem, któremu czasem spadał łańcuch i biło koło, ale nie działo się nic, co miałoby nas unieruchomić.
Analizując trasę, znalazłem w miejscowości Węsiory restaurację, w której postanowiliśmy zrobić ostatni dłuższy postój i posilić się solidnie przed ostatecznym atakiem na metę. Nieco zmęczeni i głodni, odliczaliśmy więc kilometry do Willi Tradycja, mijając Górę Siemierzycką (najwyższy punkt trasy) oraz niezliczone jeziora i lasy. Po przejechaniu wokół „polskiego Stonehenge”, dotarliśmy do pit-stopu. Bardzo miła obsługa zaserwowała pyszne jedzenie, z całkiem dużym wyborem dań wegetariańskich. Po drodze widzieliśmy zawodników posilających się przy sklepach spożywczych, jednak razem z innymi uczestnikami biesiady uznaliśmy, że warto było tu dojechać i porządnie się najeść. Naprawdę polecam to miejsce.
Po naładowaniu brzuchów, power banków i nawigacji, ruszyliśmy dalej. Tym razem we czwórkę, z Krzyśkiem (którego spotkaliśmy przed Węsiorami) i Arturem, który dołączył do nas przy kolacji. Mając świadomość, że zostało nam ostatnie 100 kilometrów do pokonania, najedzeni, z doskonałymi humorami, żwawo rozprawialiśmy się z trasą. Było już na tyle blisko, że naprawdę czułem, iż dojadę na tym jednym biegu do mety. Jak to w życiu bywa, rozwiązanie tymczasowe stało się docelowym. Po prostu nie chciało mi się tracić czasu na dojazd do większej miejscowości i szukanie tam pomocy. „Deszcz już nie pada, czeka nas jedynie kilka mocniejszych przewyższeń, kolana nie bolą, więc dam radę” – myślałem.
W takim nastroju wjechaliśmy w noc, a kiedy około 50 kilometrów od mety zacząłem rozpoznawać drogi i teren, poczułem się prawie jak w domu. Maciek coraz bardziej odczuwał defekt koła, ale uznał, że będzie walczyć do końca. Słusznie, bo jedynym niezbędnym serwisem okazało się sklejenie taśmą izolacyjną dwóch szprych, aby ta zepsuta nie haczyła o wózek przerzutki na najmiększym przełożeniu.
W okolicach Kowalewa dogoniliśmy dwóch zawodników i takim „peletonem” pokonywaliśmy ostatnie 30 kilometrów, by uporać się z najwyższym wzniesieniem Gdyni – Góra Donas, przez Osowę zawitać do Gdańska i przez Trójmiejski Park Krajobrazowy zjechać na ostatnią prostą prowadzącą do mety przy molo w Brzeźnie.
Było tuż po drugiej w nocy, kiedy dojeżdżając do ostatnich świateł, spostrzegłem znajome logo Jump City na samochodzie. „Przypadek?” – pomyślałem i w tym momencie z okna samochodu wynurzyła się głowa Maćka, mojego kumpla, który pofatygował się w środku nocy ze swoją druga połówką Olą, by powitać mnie na mecie, a później zgarnąć z niej wraz z rowerem i odwieźć do domu! Dzięki, stary!
Ostatnie 500 metrów to czyste wzruszenie. Wjeżdżaliśmy na linię mety zmęczeni i szczęśliwi (znasz to uczucie, prawda?). Czekały na nas szum morza, zimne piwo, pierogi i medal od Ojca Dyrektora. Ale przede wszystkim poczucie, że zasłużyliśmy na to. Naprawdę daliśmy radę. Każdy miał po drodze jakieś przygody, gorsze lub lepsze momenty. Może nawet chwile zwątpienia, bo mało kto spodziewał się tak trudnej wyrypy, zamiast 512-kilometrowej szutrowej przejażdżki na czas. Niemniej jednak dotarliśmy do końca i z tego każdy na swój sposób był dumny.
WNIOSKI Z POMORSKIEJ 500
💯 Zawsze uważałem, że sport uczy planowania, wytrwałości i pokory. Teraz dodam jeszcze do tego: wiary w ludzi. Poznałem wiele wspaniałych, pomocnych osób na trasie i mogłem doświadczyć wsparcia wśród bliskich.
💯 Umocniłem się w przekonaniu, że mieszkam w pięknym miejscu. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Szczególnie, jeśli jeździ się rowerem po bezdrożach.
💯 Ponownie przekonałem się, że duże projekty „zjada się” po kawałku. Kiedy kilometry mijają mozolnie i powoli, nie pozostaje nic innego, jak pedałować dalej.
💯 Kiedy okoliczności zmieniają się na tyle, że nie ma szans na realizację zamierzonego celu, trzeba wyznaczyć inny, możliwy do spełnienia w nowych warunkach.
☝️Czy stojąc po kostki w błocie zarzekałem się, że pierdzielę taką przygodę? Oczywiście. Czy wystartuję w edycji 2021? Jeśli tylko wystarczy dla mnie miejsca i wszystko inne ułoży się pozytywnie – na bank!
Jeśli nie masz doświadczenia i zastanawiasz się nad wzięciem udziały w Pomorskiej 500, czy podobnych imprezach, lepiej zapisz w kalendarzu datę 1 listopada 2021. W ten dzień musisz zapisać się, bo później nie będzie miejsc. Tutaj zobacz szczegóły. A kiedy zobaczysz już swoje nazwisko na liście startowej, wszystko inne wyda Ci się oczywiste. Do zobaczenia!
7 komentarzy
Startowałeś i chciałbyś podzielić się swoimi wrażeniami? A może zastanawiasz się, czy warto i z czym to się je? Śmiało dodaj swój komentarz! ✅
Warto było czekać na ten tekst, jest co wspominać! A takie odcinki wspólnej jazdy i wspólnej walki to chyba właśnie jest to co każe nam wracać na trasy takich wyścigów.
Po GLG spotkałem się z komentarzami, że trasa może i była łatwa i przyjemna, ale brakowało tego elementu przygody, który zapada w pamięć. Na Pomorskiej zdecydowanie tego nie zabrakło 😀
Do następnego!
W punkt, Karolu. Te OS-y przeklinamy podczas jazdy, ale wspominamy później i tęskniąc za nimi, zapisujemy się ponownie. Dziękuję za wspólną jazdę w tej edycji i do zobaczenia na kolejnych zawodach! 😀🚴🚴
Pomorska zdecydowanie sztos maraton. Wiadomo, że pogoda rozdała karty jak na Wiśle, ale przejechanie w poprzek Kraju pokazuje jaką mamy piękną Polskę. Mi się zdecydowaie podobało i 2021 jadę 😉
Czyli widzimy się na trasie, Panowie? 😉
„Z dwóch kółek skleciliśmy jedno, w pełni sprawne. ⚙️”
Kwintesencja tej przygody. Nie tylko wyścig i zmaganie się ze sobą, ale wspólna jazda, wspólne rozwiązywanie problemów oraz wspólna radość.
Bardzo dobrze czyta mi się Twoje relacje – keep’em coming! ✌🏻
P.S. W 2021 chyba planuję chyba tylko Great Gravel Lakes (jako mój pierwszy ultramaraton), ale „Pomorską” będę miał w pamięci, jeśli połknę bakcyla 😉
Marcinie, masz rację – takie chwile wspomina się najdłużej. Nie pamięta się swojego miejsca w klasyfikacji, ale wspomina trudne momenty, piękne krajobrazy i ludzi. Jak napisałeś, kwintesencja przygody gravelowej (i nie tylko).
GLG polecam z uwagi na piękną trasę i fajną, miłą obsługę. Dobrą zaprawą mogą być nieoficjalne przejazdy. Ja zaczynałem jeżdżąc sobie z Gdyni do Szczecina, do rodziny. Dziwili się, że nie samochodem, ale z biegiem czasu przyzwyczaili się. 🙂 Takie samotne, zimne nocki hartują mental. Później, jak wjeżdżasz w noc na zawodach, nie robi Ci to.
Jeździsz nocą na dłuższych trasach?