O jesiennej Watasze usłyszeliśmy niedawno. W mediach społecznościowych Droga do Piekła przewijała się od niespełna miesiąca. Mimo to znalazło się ponad 150 śmiałków chcących przetestować swoje umiejętności na wymagającej, aczkolwiek pięknej i malowniczej trasie. Postanowiłem dołączyć do Watahy. Ba, planowałem to od dawna, wręcz od zimowej edycji Wataha Ultra Race (zobacz relację z tych zawodów), kiedy to po raz pierwszy jej twórca, Mateusz Szafraniec, wspomniał o zamiarze przygotowania areny do jesiennych ultra-zmagań.
Początkowo planuję przyjazd do bazy jesiennej Watahy pociągiem. To bardzo wygodny i tani sposób na podróż z rowerem – bilet z Trójmiasta do samego Skarżyska-Kamiennej kosztuje mniej niż 100 zł i można wygodnie opłacić podróż online. Ostatecznie postanawiamy zrobić sobie rodzinny wypad. Pakujemy się więc z Agatą i psimi dziećmi Wanogi (czyli z Brejdakami 😄) do samochodu i ruszamy na południe, ku Skarżysku-Kamiennej.
Do ośrodka Rejów dojeżdżamy wieczorem, i od razu czuć, że będzie jak na koloniach. Klimatyczne domki, pamiętające czasy minionej epoki, dzielnie stawiają czoła nadchodzącemu przymrozkowi. Termometry w nocy z czwartku na piątek pokazują 4 stopnie poniżej zera. Elektryczne grzejniki i podwójna kołdra dają jednak radę, a pierwszy taki przymrozek tej jesieni sprawia, że Zalew Rejowski o świcie wygląda przepięknie. Promienie wschodzącego słońca na chwilę cudownie rozświetlają wszechobecne mgły i szron. Możecie zobaczyć to na okładkowym zdjęciu w tym wpisie.
Bazą Watahy – Drogi do Piekła był Ośrodek Wypoczynkowy Rejów.
W tle widoczne są tereny, przez które prowadziła Droga do Piekła.
Taki widok jest przeciwwagą do tego, jak objawia się dla mnie Skarżysko-Kamienna. To miasto można nazwać przemysłowym od dawien dawna, co widać na każdej ulicy. Pozostałości dawnych zakładów przemysłowych sąsiadują z budynkami mieszkalnymi stylem przypominającymi katowicki Nikiszowiec. Wszechobecne tory kolejowe, prowadzące donikąd szatkują zdemolowane ulice, przy których czasem stoją znaki ostrzegawcze o treści: „Uwaga przełomy”. Zdecydowanie jest klimat.
"Żeby było życie na osiedlu"
W piątek dzieje się od samego rana. Pierwszym wydarzeniem jest spektakularne lądowanie drona na pomniku przyrody. Olbrzymi klon wznosi się ponad domkami i pozostałymi drzewami w samym sercu ośrodka. Podczas porannej sesji dron i klon polubili się na tyle, by pobyć ze sobą dłużej. Tę dziwaczną relację zakończy dopiero wizyta alpinisty, ale o tym będzie na filmie. 😄
Podczas, kiedy ja próbuję namierzyć zgubę, Mateusz z Piotrem i Basią rozkładają pierwsze banery. W biurze zawodów powoli pojawia się życie, a przyjeżdżający zawodnicy z daleka widzą wjazd do ośrodka za sprawą biało-czarnych flag z charakterystycznym logo Watahy. Zaczyna się to, co najfajniejsze w ultra – spotkania z tymi, których dobrze znamy oraz nowe okazje do poznania rowerowych świrów.
Punktem kulminacyjnym integracji przy Diabelskiej Krwi (w ramach pakietu startowego 😎) jest wieczorne ognisko.
Po północy wiem już, że optymistyczne założenie, iż wcześniej położę się spać i wyśpię się przed startem, spali na panewce. Zresztą jak zawsze w takich sytuacjach. To właśnie jest urzekająco piękne w ultramaratonach – można sobie planować jedno, ale zawsze wpadnie się na kogoś, z kim chce się pogadać dłużej! 😄
Wybija północ, czas więc na potajemne spotkanie przy scenie. W tle ścianka finishera. Uważne oko zauważy również ostatnie krople Diabelskiej Krwi… 😈
Czyż ta scenka nie przypomina okładki z albumu zespołu rockowego z lat dziewięćdziesiątych? 😄
Piekło nie zamarzło
Ciemno, chłodno, wilgotno… a kolejka chętnych do zmierzenia się z diabelskim wyzwaniem ustawia się niedługo przed 6:00. Ze „szczekaczki” słychać krótkie zapowiedzi Mateusza: „10 minut do startu.” To śmiałkowie z dystansu 400 km wkrótce mają poznać uroki Płaskowyżu Suchedniowskiego, przez który prowadzi diabelski szlak Watahy.
Dwie godziny później przygoda zaczyna się dla pozostałych dwóch dystansów. Najpierw wystartują zawodnicy na 200 km, by kwadrans później ośrodek opuścili riderzy mający do pokonania jesienną setkę.
"Tu jest jakby pięknie"
Rejów położony jest na południowo-zachodnich rubieżach Skarżyska-Kamiennej, więc nie musimy przedzierać się przez post-industrialne klimaty. Po kilku asfaltowych kilometrach wdzieramy się do Puszczy Świętokrzyskiej. Nieczęsto można trafić w Polsce na tak długie, szutrowe proste, które to wnoszą się po dolnotriasowych piaskowcach, to opadają malowniczo. Taki widok stanie się motywem przewodnim trasy stworzonej przez Mateusza. A ostrzegał, że jest ładnie!
Wystartowaliśmy z Bartkiem jako ostatni, więc przez chwilę mieliśmy komu robić zdjęcia.
Zwróćcie uwagę na błotniki Bartka – custom made, ultralight i eco-friendly!
Już wkrótce Bartek opowie o swoim podejściu do rowerowania w jednym z odcinków podcastu.
Bartek nie jedzie w Watasze, to znaczy nie startuje, jedynie towarzyszy mi przez chwilę. Po niespełna czterdziestu kilometrach ma odbić do domu. Przyjechał dzień wcześniej z Lublina rowerem, by przejechać się trochę i spotkać. Rzadko mamy czas porozmawiać na spokojnie, a poprzedniego wieczoru to było możliwe, kiedy uporczywie użerałem się z Wahoo, które równie uporczywie odmawiało mi wgrania diabelskiego śladu. Ostatecznie naszą rozmowę (i potyczkę z nawigacją) zakończyliśmy grubo po pierwszej w nocy.
Szybko gubimy rowerową watahę, ponieważ naszą uwagę przykuwają malownicze, drewniane domy, ozdobione dzikimi jabłoniami i otoczone starymi płotami. Tu czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu i nie sposób nie zwolnić, czy nie zatrzymać się chociaż na chwilę, na zdjęcie.
Pasja jest najważniejsza
Kiedy stajemy na szaber, Bartek przekonuje się kim jest z zawodu. Jak przystało na nauczyciela fizyki, dostaje po głowie jabłkiem, niczym Newton. 🙃
Przy wiejskim sklepiku spotykamy Roberta, który na zardzewiałym Jubilacie zmierza ku puszczy, by uchwycić jej piękno swoim aparatem. Zagaduje nas, a my zaciekawiamy się jego obecnością. Robert jest dobrym przykładem na to, że można spełniać swoją pasję bez wielkich inwestycji. Ile to razy nie wychodzimy na rower nie dlatego, że mamy za słaby sprzęt, ale z powodu braku szczerej chęci, by to robić.
Pod tym samym sklepem spotykamy Sylwię, która tym razem krąży po trasie z aparatem i robi zdjęcia zawodnikom. Niedawno widzieliśmy się na Gravmageddonie, gdzie ścigała się na serio.
Mijamy więcej grzybiarzy, niż kolarzy. To znak, że jedziemy wolno. Ot, uroki kolarstwa romantycznego. 😄🚴♂️
Antidotum na diabła
Myślałem, że w liczbie przydrożnych kapliczek królują Podkarpacie i Lubelszczyzna. Na trasie Brejdaka mija się ich dziesiątki. Jednak już po kilkudziesięciu kilometrach na trasie Watahy ukazuje nam się kilka tuzinów różnego rodzaju symboli religijnych. Krzyże, kapliczki, ołtarzyki… do wyboru, do koloru. Rynek sztucznych, plastikowych kwiatów i kolorowych wstążek tutaj kwitnie.
Z lasem za pan brat
Z analizy trasy na Ride With GPS wynika, że jej 30-40% przebiega drogami utwardzonymi, głównie asfaltowymi. Mamy jednak wrażenie, że gros z części nieutwardzonej przecina lasy. Kiedy słońce na chwilę przebija się przez niskie chmury, kolory jesieni uderzają do głowy i oszałamiają swoją intensywnością. Przez większą część dnia ich intensywność tłumią szarość dnia i wilgoć, która wisi w powietrzu. Jednak tylko sporadycznie pada, więc można jechać i napawać się otoczeniem.
Oprócz szybkich szutrów i jeszcze szybszych odcinków asfaltowych, na Watasze występują również bliskie spotkania z przyrodą.
Na zdjęciu blaszany mostek nad dopływem Kamiennej, w pobliżu Rezerwatu Gagaty Sołtykowskie.
Na skróty
Żegnamy się z Bartkiem, Lubelszczyzna wzywa go do wypełnienia obowiązków głowy rodziny. Jadę więc dalej Watahę turystycznie, a moim głównym celem jest poznać trasę, przejechać się i zrobić kilka zdjęć. Kiedy na trackingu nie ma już nikogo za mną stwierdzam, że zjadę w kilku miejscach ze śladu*, by dojechać bardziej zapalonych do rywalizacji uczestników i nagrać kilka wywiadów do relacji na YouTube i na spokojnie przejechać większość trasy za dnia, aby mieć możliwość zrobienia zdjęć**. Ponownie urzekają mnie wiejskie chaty. Więcej stoję, niż jadę.
* – nie róbcie tego podczas rywalizacji.
** – to róbcie, zostaje świetna pamiątka i motywator na kolejne eskapady!
Zaczęło się od jednego zdjęcia. Później zrobiłem drugie. I tak mijałem wiejskie chatki, które urzekały mnie swoją prostotą.
Na Kielecczyźnie królują brązy, żółcie i szarości. Idealnie komponują się z kolorami jesieni i kontrastują z barwami kwiatów.
W ten sposób pokonuję kolejne kilometry, spotykając zarówno weteranów ultra zmagań z tego i poprzednich sezonów, jak też absolutnych nowicjuszy. W wywiadach z nimi dominuje przekonanie, że po 100-150 pokonanych kilometrach uznają trasę Watahy na dobre miejsce na swój pierwszy raz. Szybka, ciekawa, nietrudna technicznie (z drobnymi wyjątkami) – te określenia najczęściej padają z ust wszystkich rozmówców.
Patrzę na ich rowery i na swój sprzęt. Racja – dawno nie był tak czysty na trasie, pomimo pojawiającego się od czasu do czasu kapuśniaczku. Znaczy się, jest twardo!
Piekło nie na żarty
Mateusz wymyślił ciekawą atrakcję. Stworzył dwa segmenty: Czyściec i Piekło. Ten pierwszy to 21-kilometrowy, szybki odcinek, który zapewnia dyspensę od późniejdszego hard-core’u. Wystarczy przejechać Czyściec odpowiednio szybko, by móc ominąć trudne technicznie i mozolne w przejeździe Piekło. Przepustkę otrzymuje się sms-em od pomiaru czasu, firmy Poltrax. Całość nie tylko jest ciekawa, ale pokazuje również możliwości trackingu, który sprawdza się na Watasze naprawdę zacnie. Trackery nie zawieszają się, mapa jest czytelna. No i te sms-y! Fajny pomysł.
Ja Piekło omijam ze względu na zapadający zmrok i „przywilej” bycia poza klasyfikacją, więc nieco dziwi mnie widok umorusanych w brązowej brei rowerów i ich riderów, którzy zakończyli już swoje zmagania. Zmęczeni, ale szczęśliwi, trafiają na metę kolejni zawodnicy z „setki”i „dwusetki”. Nieco po 22:00 pod banerem z logo Drogi do Piekła melduje się pierwszy zawodnik z dystansu 400 km, Łukasz Klimaszewski.
Pomimo późnej pory, na terenie ośrodka robi się gwarno i wesoło. Opowieści o Piekle mieszają się z innymi historiami. Esencja zawodów ultra – zmęczeni i szczęśliwi ludzie!
Relacja na YouTube
Może trochę o rowerach?
Nie ma to jak rozmowa o oponach… 😉 Prawda jest taka, że na zawodach znajdziecie całe spectrum rozwiązań, gadżetów, sprzętu. Każdy ma swój pomysł na pokonanie trasy i swoje preferencje. Jedni konfigurują swój zestaw na szybką jazdę, inni cenią sobie komfort.
Na Wataha Ultra race – Droga do Piekła było szybko. No, może poza Piekłem, ale to raptem kilka kilometrów, które i tak lepiej było przejść.*** Mogę więc z czystym sumieniem stwierdzić, że moje Bokeny sprawdziły się idealnie. Zapewniły mi komfort i szybkość (której nie wykorzystałem 😄). Wiem jednak z własnego doświadczenia, co zostało również potwierdzone przez uczestnika Watahy, że mają tendencję do „pocenia się”. Uszczelniacz potrafi przesiąkać przez ścianki. Dlatego jeśli ich używacie, pamiętajcie o regularnym sprawdzaniu stanu „mleka” w oponie.
*** – jak wynika z relacji świadków. 😎
nie są najważniejszą rzeczą w rowerze, szczególnie kiedy nie ścigasz się. Moga jednak sprawić, że jazda będzie przyjemna i bezpieczna.
Do niedawna używałem opon IRC Boken Doublecross 42 mm. Po zmianie na Bokeny z łagodniejszym bieżnikiem, czuję różnicę.
Są szybsze, a szerokość 40 mm wciąż zapewnia dobry komfort. Jeżdżę na ciśnieniu poniżej 2 atm. i wrzucam je na doskonałe koła Evanlite New Gravel.
Jedną z ciekawostek Watahy był start Ojca Dyrektora na pożyczonym od Olka Pachulskiego gravelu. Nie widziałem nigdy Leszka na gravelu, więc miło było popatrzeć na niego, dosiadającego różowego Grizliego. Według zasłyszanych informacji, start na sztywniaku jedynie pogłębił jego antypatię do graveli. 😆
Canyon Grizl był na liście moich faworytów do zakupu w czasie pandemii.
Uznałem jednak, że mojemu Ruutowi niczego nie brakuje i spokojnie przejeżdżę nim jeszcze tysiące kilometrów. Ale fakt, różowy Grizl może się podobać!
Wataha Ultra Race
Zaczęło się od zimowej edycji, jednak Mateusz nie poprzestał na jednym wyzwaniu. Tak powstała Wataha – Droga do Piekła, która w piękny sposób pokazuje balans post-industrialnego krajobrazu i ogromemu lasów, które dominują Ziemię Świętokrzyską. Trzy dystanse: 100, 200 i 400 km dają wybór każdemu, kto ma ochotę na porządne zamknięcie sezonu. Z wielką przyjemnością powrócę na trasę Watahy DDP w przyszłym roku. Zanim jednak to nastąpi, zobaczymy się na styczniowej wyrypie!
przywódca watahy
Wataha nie jest dziełem przypadku. To przemyślana koncepcja, stworzona przez weterana wielu mniej lub bardziej gravelowych ultra. Możecie znać go jako jedną z niewielu osób, które ukończyły „czteropak” PoKoP-u w jednym roku, w tym najtrudniejszą Carpatię Divide. Jest również jedynym do dziś, który przejechał zimową edycję Wisły 1200 od początku do końca.
Wataha to powrót do korzeni – z Ziemii Świętokrzyskiej pochodzą jego dziadkowie, dzięki czemu zna tę krainę prawie tak dobrze, jak własną kieszeń.
Osobiście mogę powiedzieć, że to bardzo ciepły i uczynny człowiek. Prawdziwy ultras. Przywódca stada, ale taki, za którym chce się podążać.
A na koniec...
…przedstawiam Wam Michała Bakalarczyka, który zawodowo zajmuje się między innymi… wspinaniem się po drzewach. A co, my jeździmy na rowerach, inni chodzą po drzewach. 😄 Na co dzień prowadzi Leśny Ogród.
Teraz wiecie, jak zakończyła się akcja ściągania drona na ziemię. 😆 Przy okazji, za namierzenie zguby w plątaninie gałęzi, jeden z Wilków tegorocznej Watahy zdobył nagrodę – udział w przyszłorocznej Wanoga Gravel. Jak to mówią, nigdy nie wiesz, co czeka Cię na ultra! 🙃
Fot. Sylwia Kuropatwa
Podobał Ci się artykuł? Dodaj swoją ocenę!
Kliknij, aby ocenić
Średnia ocena 5 / 5. Liczba głosów 8
Dodaj pierwszą ocenę!
10 komentarzy
Świetna relacja, bardzo dobrze oddaje klimat wyścigu.
Ja jechałem 100 km, i jestem pewien że w przyszłym roku 200 to minimum 🙂
Miło było poznać, i zamienić kilka słów na trasie 🙂
Dzięki Tomku i nawzajem – miło było spotkać się na trasie! Do zobaczenia przy kolejnej okazji. 🙂
Fantastycznie opisane i jeszcze piękniej uwiecznione na fotografiach te wszystkie przemiłe momenty, jakie były naszym udziałem w ten weekend :). Dziękuję bardzo! Ultra tworzą ludzie. W połączeniu z przyrodą powstaje arcydzieło, które chce się przeżywać ciągle na nowo… Dlatego zawsze będę wracać :). Do zobaczenia na kolejnej odsłonie Watahy :).
„Ultra tworzą ludzie” – cała prawda o ultra! Dzięki Agnieszka! 😃
Widowiskowa trasa, klimatyczna impreza i świetna relacja. To dla mnie esencja gravelowego ultra. Tak trzymać Chłopaki.
Już niedługo przekonamy się, co Mateusz przygotował nam tym razem 😀
Cześć Piotr. Kiedy będzie film?
Hej Marku! Teraz wybieram się na podbój Berlina, wracamy po 2 listopada. Wtedy siądę do montażu, więc pewnie na piątek, 4 listopada wyrobię się. Coś koło przyszłego weekendu. 🙂
Jechałem w ten weekend DDP 400km. Trochę padało pierwszego dnia, ale trasa to najlepsze czego doświadczyłem na gravelowych ultra. Do tego nieziemski klimat imprezy. Wracam na Watahe zimą koniecznie!
Właśnie tak, Mariusz! Widzimy się zimą!