Po Kaszubach i Drawskim Parku Krajobrazowym, przyszedł czas na ciąg dalszy wędrówki na zachód. Wraz z nadejściem trzeciego dnia przygody, odkrywaliśmy nowe, wspaniałe krajobrazy. Poznajcie ciąg dalszy wyprawy z Gdyni do Berlina.
Myślicie, że zmiana czasu na zimowy sprawiła, że wyspaliśmy się dłużej? Nic z tych rzeczy. Słońce nie zna takich sztuczek, więc zamiast wyruszyć o 6:30, w niedzielny poranek trzeba dosiąść swoje rumaki godzinę wcześniej, by gonić dzień! Ale, że zegar został cofnięty o godzinę, w sumie startujemy o tej samej porze, co dzień wcześniej.
Nie zmienia to jednak faktu, że najeżdżamy mieszkanie Pani Krystyny o 5:30 rano. Mama Daniela ponownie zastawia syto stół, abyśmy nie wyjechali z Mirosławca głodni. Przy śniadaniu okazuje się, że Daniel wsiada w samochód, by dostarczyć nam po drodze obiad, a Paweł ma zamiar nieco zboczyć z terenowego kursu i przyspieszyć swoją podróż na drogach asfaltowych. Ruszamy więc w trójkę z Radkiem i Krzysiem, jednak jeszcze dobre pół godziny widzimy się z Pawłem, który ostatecznie zmienia azymut, życząc nam szczęśliwej podróży.
Mleczna droga
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów prowadzi nas do Drawieńskiego Parku Narodowego. Nasza wizyta w tym terenie chronionym ma być krótka, jednak po drodze mijamy wiele mniej lub bardziej oficjalnie nazwanych i chronionych obszarów przyrodniczych. Liczne torfowiska, bagna, rezerwaty poprzecinane rzeczkami i upstrzone jeziorkami, robią niesamowite wrażenie. Krajobraz jest zgoła inny od tego z dwóch poprzednich dni. Duża wilgotność i mgły, otulające Równinę Drawską, sprawiają niesamowite wrażenie. Spoglądamy na siebie i bez słów, jedynie skinięciem głowy, wyrażamy zachwyt nad poranną magią. Esencja bikepackingu. Istota naszej podróży. Czujemy się doskonale, pomimo wczesnej pory i wszechobecnej wilgoci. Przez chwilę nawet kropi, ale po kilkunastu minutach leniwy kapuśniak odpuszcza.
Krajobraz robi na nas wrażenie. Czujemy się, jakby za zakrętem czekała na nas kolejna tajemnica.
U zbiegu jezior: Krzywe Dębsko i Szerokiego, nie możemy powstrzymać się przed (kolejnym tego dnia) postojem. Tafla wody jest gładka, niczym lustro. Radek, przyzwyczajony do ścigania, teoretyzuje: „Widzicie, jakbym jechał ultra, spojrzałbym tylko za siebie i powiedział: »Fajnie tu jest!« A tak, mogę sobie usiąść i podziwiać, nigdzie się nie spieszę… Podoba mi się to!”
Zobacz filmy z bikepackingu gdynia - Berlin
Żółto-zielono nam
Jedziemy zgodnie z zasadą „spiesz się powoli”. Jesteśmy uważni i obecni, może nawet za bardzo. 3-kilometrowy odcinek z Konotopu do Zatomia pokonujemy w godzinę, jeśli nie wolniej. Ostatecznie, po kontemplacji pofalowanej drogi, wijącej się wśród pagórkowatych pól oraz po pokonaniu malowniczej przeprawy przez Drawę, możemy podziwiać rosnący na skraju XV-wiecznej wsi najstarszy w Polsce klon, zwany Klonem Solarzy. Kolejny z małych, wręcz niezauważalnych na co dzień smaczków, które sprawiają, że cała podróż staje się niepowtarzalna.
Zostaję na chwilę, aby pogłaskać konie, które pozdrawiają mnie zza ogrodzenia. Po chwili doganiam chłopaków i leniwie posuwamy się dalej, pokonując coraz to liczniejsze odcinki poniemieckich bruków. Otacza nas późno-jesienny krajobraz, zdominowany wszelkimi odcieniami żółci i zieleni, od czasu do czasu przełamany czerwienią owoców krzewów przypominających kalinę.
Darek z Gorzowa
Obiad planujemy na okolice Barlinka, czyli około setnego kilometra trasy. Daniel w tym czasie penetruje najludniejsze miasto powiatu myśliborskiego w poszukiwaniu dobrej pizzy. Dostajemy cynk, że jest nadzieja i doprecyzowujemy dokładne miejsce spotkania.
Przemierzając boczne drogi, w okolicach Chłopowa ktoś zaczepia nas zza ogrodzenia. Nie pierwszy raz lokalsi, na widok kolarzy, krzyczą coś w stylu: „Dajesz, Maliniak!” Tym razem chyba padło słowo „tracking”… zawracamy więc i okazuje się, że właściciel posesji śledzi nas na stronie BB Tracker i czeka przy płocie, by nas pozdrowić. To niesamowicie miłe, więc spędzamy na rozmowie kolejne parę minut. Co więcej, jego kolega Darek ma zamiar wyjechać nam na spotkanie, właśnie w okolicach Barlinka. Tym bardziej jest nam miło, kiedy ruszamy ku lotnej stołówce.
Darka z Gorzowa spotykamy minuty przed czekającym na nas z pizzą Danielem. Z trójki robi się więc piątka głodomorów i w takim gronie zasiadamy do biesiady. Na ławie obok lokalnego spożywczaka jest dużo pizzy, piwa 0% i karmelowej wody z cukrem. Brakuje tylko Pawła, ale rozumiemy jego przesłanki. Paweł mierzy zamiary na siły, więc tym razem obiad zjemy bez niego. Niemniej kolacja musi być wspólna, nie ma innej opcji!
Kropla w oceanie
Nasza „rutyna” polega na tym, że jak chcemy jechać, jedziemy, kiedy chcemy stać, stajemy… wiecie, jak w filmie z Tomem Hanksem. Syci i napici ruszamy więc (ponownie ;)), ku słońcu chylącemu się ku horyzontowi, widocznemu od czasu do czasu poprzez konary puszczy Barlinecko-Gorzowskiego Parku Krajobrazowego.
Ta sandrowa równina poprzecinana jest nierównymi wzniosami „ciągów rynnowych” i zagłębieniami, a my czujemy ten antonim w nogach. Darek zaczyna się przegrzewać, podczas gdy Radek ledwie łapie temperaturę znamionową. My jesteśmy gdzieś pośrodku i właśnie tak wygląda nasza stawka, zanim wszyscy zjedziemy się na szczycie kolejnego podjazdu.
Kiedy tak jedziemy, zaczyna działać medytacja w ruchu i głośno wyrażamy swoje filozoficzne przemyślenia. Puenta jest taka, że…
Po dwóch dniach jazdy i osiągnięciu półmetku, jest się już tak rozkręconym, że poranne wstawanie staje się rutyną. Do mety coraz bliżej, więc w oceanie radości i szczęścia pojawiają się pierwsze krople smutku, że koniec przygody zbliża się nieuchronnie…”
Kto jeździ długie dystanse wie, że oprócz zmian fizycznych, po pewnym czasie pojawia się specyficzny stan umysłu. Im dłużej jest się w siodle, tym bardziej zaczyna się odklejanie od codzienności. Powyższe przemyślenia są najlepszym dowodem na to, że jesteśmy na rowerowym „haju”. Nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się tą drogą, która nam pozostała. Chwilo trwaj.
Z rzeczy bardziej przyziemnych, Darek okazuje się być fanem żużla. A skoro Radek też nim jest (tzn. zarówno żużla, jak i szutru 😄), na wieść o bliskości domu Bartosza Zmarzlika postanawiamy zboczyć z trasy, by go odwiedzić. Zejście z kursu nie było duże – trzykrotny indywidualny mistrz świata, indywidualny mistrz świata juniorów, indywidualny mistrz Europy juniorów, dwukrotny drużynowy mistrz świata, drużynowy mistrz Europy… i coś tam jeszcze, mieszka 200 metrów od naszej trasy. Radek nagrywa pamiątkową relację (btw, gdzie on je będzie wrzucać, nie mając fanpage’u???) i ruszamy dalej.
Pod Lipami
Po rozstaniu z Darkiem lecimy w swoim rytmie, takim niespiesznym i żwawym jednocześnie. Tym bardziej, że robi się ciemno i powoli w mrok odchodzi możliwość kontemplowania otoczenia. Zmieniamy więc obiektywy naszych umysłów, z szerokokątnych na te skupione na drodze, by skutecznie wypatrywać wszelkich pułapek, czyhających na nas pomiędzy drzewami i wśród licznych odcinków brukowanych.
Od Pawła i Daniela, którzy już zamawiają dla nas kolację w Pensjonacie Pod Lipami w Moryniu, dostajemy jasny komunikat: „Kuchnia czynna jest do 21:00, musicie zdążyć.” Przeprowadzamy więc głosowanie, czy cisnąć, czy może odpuścić i zadowolić się suchym prowiantem. Z Radka wychodzi prawdziwa natura, a jego dar przekonywania jest zaskakująco skuteczny – podejmujemy rękawicę i z kolarstwa romantycznego przechodzimy natychmiast w tryb prawdziwego wyścigu z czasem. Na licznikach, zamiast jedynki z przodu, coraz częściej pojawia się trójka, jako pierwsza cyfra określająca prędkość. Podjazdy stają się okazją do wstania z siodła, bez zmiany przełożenia, a zjazdy przynoszą dziecięcą radość, kiedy nasze rumaki przeskakują co większe kamienie lub korzenie. I kiedy tak jedziemy na granicy przyczepności (i wydolności, mojej i Krzysia), Radek bawi się doskonale…
…aż do momentu, kiedy staje. Stajemy i my, a nasze okulary momentalnie pokrywają się parą wodną. Czujemy z Krzysiem, że wskaźniki temperatury są od dawna na czerwonym polu, więc rzucone szybko przez Radka: „Mam snake’a” traktujemy na równi jako rozczarowanie i ocalenie. Nie wiem, jak Krzysiek, ale ja dałbym radę jeszcze z pięć, może dziesięć kilometrów, zanim musiałbym odpuścić.
Tak, czy inaczej, nie ma takiej konieczności. Po wymianie dętki (Radek jedzie na kołach treningowych bez uszczelniacza), ruszamy więc ku niedzielnej mecie. Radek wraca jeszcze po pozostawione na szutrowej drodze okulary, ja chwilę czekam na niego, a Krzysiu nieco odrywa się od peletonu i w takiej kolejności meldujemy się na pysznej kolacji Pod Lipami.
Uwielbiam poniedziałki!
Do tej pory poranki na trasie były bajkowe. Nie inaczej zaczyna się nowy tydzień. Nasza wieczorna biesiada, okraszona smakołykami i winem, nie mogła przeszkodzić w podziwianiu wschodu słońca, przedzierającego się przez mglistą pierzynę. Wystarczyło wyjść kilkadziesiąt metrów za drzwi pensjonatu, by podziwiać takie widoki…
Po chwili dołącza do mnie cała ekipa. Można by tak podziwiać poranny pejzaż bez końca, ale czekają na nas kolejne atrakcje. Zaczynamy czwarty dzień podróży.
Stacja Klępicz
Nie musimy długo czekać na pierwszy przystanek. Już po paru kilometrach naszą uwagę zwraca pit-stop dla rowerzystów, zaaranżowany przy budynkach dawnej stacji kolejowej „Klępicz”. Na miejscu nie tylko można zaparzyć sobie kawę, czy herbatę, ale dostępne są przekąski i owoce. Liczne tabliczki z życzeniami dla przyjezdnych karmią duszę.
Kiedy tak urzędujemy przy stoliku, zjawia się Pani Jola wraz z bratem, przynosząc solidną porcję ciasta i witając nas ciepło. Mamy więc okazję poznać twórców tego radosnego miejsca, zbudowanego własnym sumptem, z myślą o podróżujących dawnym nasypem kolejowym rowerzystach. Pani Jola opowiada swoją historię, kiedy popijamy kawę. Puenta jest jedna: trzeba żyć i cieszyć się życiem, dzieląc tą radością z innymi.
Czy wspominałem, że z Morynia wyjechaliśmy z pełnymi brzuchami? Cóż, na Stacji Klępicz wszelkie spalone do tej pory kalorie (wiele ich nie było) zostają uzupełnione z dużą nadwyżką. My w zamian uzupełniamy wpis do księgi gości, żegnamy się i ruszamy w ostatnią prosta przed Odrą.
Most Siekierkowski
No, może nie do końca, bo chodzi o most na Odrze, niedaleko miejscowości Siekierki.
Historia tego miejsca sięga 1892 roku, kiedy to powstał na Odrze most kolejowy Siekierki–Neurüdnitz. Wycofująca się armia niemiecka wysadziła go w roku 1945. Jego nowe życie rozpoczęło się dopiero w 2022 roku (sic!), kiedy to ukończono i oddano do użytku całą, kompozytową konstrukcję, łączącą strony: polską i niemiecką. Z efektownej platformy widokowej można podziwiać rozlewiska Dolnej Odry, czy sterować dronem. 😄 To właśnie robię, podczas kiedy chłopaki karnie pozują do zdjęć, jeżdżąc w tę i we w tę. Po raz drugi podczas tej podróży, Daniel wyraża swoją radość misowatym uściskiem, kiedy bezpiecznie ląduję jego zabawką na platformie widokowej.
Nasza ekipa (bez fotografa ;))
Po drugiej stronie
Ponownie, trudno mówić o „średniej”, kiedy pokonanie kilkuset metrów zajmuje godzinę. 😎 Ostatecznie zdobywamy jednak przyczółek po drugiej stronie rzeki, by kontynuować swoją podróż do stolicy. Jakże inaczej odbywa się to teraz, niż kilkadziesiąt lat temu. Doceniamy czasy, w jakich żyjemy.
Wkrótce po przekroczeniu granicy Daniel zawraca, życząc nam powodzenia i obiecując stały kontakt i wsparcie. Ostrzega nas przed wszechobecnymi ścieżkami asfaltowymi. Chyba zapomina, kto projektował trasę! 😉
Owszem, droga wzdłuż kanału Finow jest łatwa i przyjemna, nawet dla rowerzystów w starszym wieku, których mijamy co raz. Ten obiekt hydrotechniczny należy do z najstarszych istniejących sztucznych dróg wodnych w Europie. Został otwarty w 1605 roku i połączył Odrę z rzeką Hawela.
Jednak jak tylko osiągamy miejscowość Finowfort, odbijamy ku lasom. Szutry, na przemian z drogami nieutwardzonymi, szybko zastępują asfalt.
Naturalnie aż do rogatek Berlina
Kolejne miejsce warte wspomnienia czeka na nas tuż po minięciu rezerwatu Finowtal-Pregnitzfließ, gdzie ścieżka wije się wokół Jeziora Strehlesee, by skierować nas w pobliskie bagna. Największe wrażenie robią bobrowiska, przy których oczywiście zatrzymujemy się na chwilę.
Zaskakuje nas ilość terenów zielonych i mniejszych lub większych rezerwatów na dojeździe do stolicy Niemiec. Podberliński projekt Schönower Heide oferuje nie tylko możliwość bliskiej obserwacji danieli, jeleni, czy muflonów, ale także panoramiczny wgląd w krajobraz tamtejszych wrzosowisk. Wstęp (w naszym przypadku wjazd) jest darmowy. Należy tylko zadbać o rzetelne zamknięcie furtki podczas wjazdu oraz opuszczając rezerwat.
Cel: Brandenburger Tor
Brama Brandenburska, ukończona w 1791 roku, stanowi obecnie jeden z symboli zjednoczenia Niemiec. Obraliśmy sobie taki cel jako symboliczną metę i tam właśnie zmierzamy, próbując wygrać z nadchodzącym zmierzchem. Pozytywnie zaskakuje infrastruktura rowerowa w stolicy – ani przez chwilę nie czujemy się intruzami na drogach, a po kilkunastu doświadczeniach, w których kierowca życzliwie czeka przed prawoskrętem na nasz przejazd, rezygnujemy z każdorazowego podziękowania. Przed samą bramą następuje odwrócenie ról na jezdni – my jedziemy pasem o szerokości około trzech metrów, po lewej mamy bus-pas, a pas dla samochodów jest najwęższy, przy lewej krawędzi.
Szybko robi się ciemno i chłodno, a Radek ma jeszcze dobre 100 km przed sobą – chce dojechać do Kostrzyna, skąd ma nocny pociąg. Udajemy się więc na ostatnią w tej podróży wieczerzę do wegańskiej restauracji, po czym odprowadzamy Radka nieco na wschód. We trójkę jedziemy niespiesznie do hotelu, na południowy zachód miasta.
Na drugi dzień (piąty z kolei dzień podróży) szkoda nam wracać, ale wiemy, że wspomnienia pozostaną z nami na długo…
Brama nazajutrz, z drugiej strony. Jedziemy na dworzec Berlin Hauptbahnhof.
Zobacz film z tej wycieczki
Kilka słów o sprzęcie
Bez tego się nie obędzie. 😄 Znacie moje podejście – nie ma co skupiać się na tych sprawach, ale skoro pytacie, przedstawiam set-up.
- Rondo CF2, który natłukł już ze 30 000 km.
- Koła Evanlite New Gravel – uwielbiam!
- Opony IRC Boken – lubię!
- Z tyłu torba Topeak Backloader 6l.
- Lampka Knoga nie zdała egzaminu, była zbyt nisko. Dlatego polecam lampkę Mactronic.
- W ramie Apidura Expedition Frame Pack 4,5 l.
- Z przodu Kierowniczka od Jack Packa.
- Lampka to Mactronic Scream 3.1– ma wymienne akumulatorki 18650, to jej największa zaleta.
- Na ramie Topeak Fuel Tank 0,75 l.
- Nawigacja: Wahoo Elemnt Bolt, dzięki uprzejmości Veloport Gdynia.
- Napęd 1×11 40, 11-46 (zostało tak z Gravmageddonu i postanowiłem go dojechać, zanim zmienię ponownie na 42T)
Ekipa
Przydatne linki
Rezerwat Przygody na Instagramie
Rezerwat Przygody na YouTube
Rezerwat Przygody na Stravie
Cała trasa naszej wyprawy na RWGPS
Podobał Ci się artykuł? Dodaj swoją ocenę!
Kliknij, aby ocenić
Średnia ocena 5 / 5. Liczba głosów 6
Dodaj pierwszą ocenę!
6 komentarzy
Życzę każdemu podobnej przygody w tak fajnym gronie, emocje wracają pozdro !
Na bank nie jest to ostatni taki wspólny wypad 😉
To był zaszczyt móc spędzić ten czas z Wami i być częścią tak wspaniałej przygody ! Dzięki Piotrze, dzięki Chłopaki !
Dzięki Danielu, do zobaczenia!
piękna wyprawa – nieoczywista!
i piękne fotki – czym focone? Bo oczywiście kadry kadrami, ale chyba jakaś matryca przynajmniej apsc?
Ja ciągle szukam kompromisu między wygodą jazdy – czyli najlepiej nic nie brać 🙂 – a jednak zamiłowaniem do dobrej fotograficznej dokumentacji – i tak przez lata ewoluowałem z Canona eos 5 m2 przez Fuji x-e1/2/3 i kilka stałek do sony rx100 m5 – ten ostatni spełnia pierwsze kryterium, ale brak zabawy małą głębią mi doskwiera i korci mnie żeby wrócić do czegoś ciut większego 🙂
Pozdrawiam!
M.
Marku,
dzięki za merytoryczno-fotograficzny komentarz. O fotografii mogę mówić długo, bo to (obok roweru) kolejna moja zajawka. Ba, nawet kiedyś był taki czas, że fotografowałem, długo zanim zacząłem jeździć dłuższe dystanse.
Tak, to APS-C. Wszedłem w Sony i mam ZV-E10 i A6400. Ten pierwszy jest nowszy, ale to raczej hybryda z opcją fotografowania. Jakościowa jak A6400 (w sensie zdjęć), ale obsługa daleka od finezji. Albo wybierana z menu preselekcja przesłony, albo migawki. Brak fizycznego pokrętła. Przy preselekcji przesłony brak możliwości ograniczenia czasu otwarcia migawki, więc jak ciemnawo, aparat zrobi nawet przy 1/30. Wiadomo, przy rowerze już za duże otwarcie migawki.
Dlatego wolę jednak A6400. Na plecy zabieram najczęściej plastikowy 16-50 mm, ale lubię Sigmę 30 mm f/1,4. Mam też Tamrona 17-70 f/2,8 – ciężki (jak na APS-C), ale piękny sprzęt. Ostatnio śmigam z lekkim i wszechstronnym 18-135 mm f/3,5-5,6 – ciemny, ale lepszy niż nic.
Sam mam smaka na RX100, ale teraz M7 kosztuje tyle samo, co 4 lata temu (albo nawet więcej). Nie ma następcy. Jak oceniasz jego działanie (pomijając małą matrycę = dużą głębię)?