Silk Road Mountain Race – reportaż Łukasza Ugarenki cz. 1

Reportaż Łukasza Ugarenki

autor: Piotr Wierzbowski
0
(0)

„1 860 km rowerem bez wsparcia, jedynie w towarzystwie własnych myśli, powolnie zmieniającego się krajobrazu, po drogach rozsianych wśród niebiańskich gór Kirgistanu, od jednej zapomnianej wioski do drugiej, od jednej przełęczy do drugiej.”
Przeczytaj reportaż Łukasza Ugarenki. Dowiedz się z pierwszej ręki o tym, co wydarzyło się w dalekim Kirgistanie…

Gdy w czasie pandemii zabroniono amatorom godnego trenowania, a wjazd do lasu był przez polskie organy ścigania utożsamiany z przestępstwem kalibru zbrodni na ludzkości, dojazd do pracy rowerem możliwy był tylko główną drogą, bo bulwary i ścieżki były odcięte niczym granica z Białorusią, akurat wróciłem z Maroka – kraju w którym po raz pierwszy wystartowałem w międzynarodowym ultramaratonie. Start ten utwierdził mnie w przekonaniu, że ściganie na długich dystansach jest dyscypliną, z którą chcę się zaprzyjaźnić na dłużej, a pomysł, by wystartować w wyścigach rozgrywanych na wszystkich kontynentach, był jak najbardziej trafiony i możliwy do zrealizowania.

Czy to naprawdę najtrudniejszy wyścig na świecie? Oby nie...

Afrykę i Europę miałem już za sobą. Siedząc za biurkiem, odizolowany od społeczeństwa przez obowiązek kwarantanny, uzbrojony w mapę, wyszukiwarkę internetową i media społecznościowe, spędzałem wieczory analizując dane i wybierając kolejny kierunek. Po żmudnych analizach, zebraniu za i przeciw, pozostały dwie opcje i obie oznaczały wyścig na dystansie jakiego dotychczas nie przejechałem. Wybrałem Silk Road Mountain Race – wyścig rozgrywany w Kirgistanie. Podobno jeden z najtrudniejszych ultramaratonów na świecie. Perspektywa startu zmotywowała mnie do oderwania się od biurka i codziennej rutyny. 

Bardzo szybko zoptymalizowałem plan kolejnych dni i tygodni tak, by obok pracy znalazł się czas na treningi, wyjazdy w góry i kilka testowych wyścigów w Polsce. Doszło do tego dbanie o odżywianie i odpoczynek, a w każdej wolnej chwili szukałem, kompletowałem i testowałem sprzęt, który wydawał mi się niezbędny. Wyścig w Kirgistanie w pewnym momencie zagościł na stałe w mojej głowie, a im bliżej było startu, tym więcej czasu poświęcałem na przygotowania. Przez rok, w ramach przygotowań, przejechałem ponad 10 tysięcy kilometrów, odwiedzając przy tej okazji setki nowych miejsc. Mimo zmęczenia i wątpliwości w sens całego przedsięwzięcia, udało mi się konsekwentnie zrealizować moje założenia, a starty w polskich ultramaratonach potwierdzały coraz lepszą formę. Pojechałem więc do Kirgistanu pewny siebie i swoich możliwości, zmotywowany do walki z arcytrudną trasą, a także najlepszymi zawodnikami ultra, bo właśnie takich rok do roku wabi ten wyścig.

Łukasz Ugarenko

Na co dzień pracuje w firmie Aptiv, gdzie jako lider zespołu skupia się nad systemami aktywnego bezpieczeństwa w samochodach. Po godzinach reprezentuje Sports Camp, która organizuje wyjazdy kolarskie w ciekawe miejsca Europy.

Oprócz startów w krajowych wyścigach ultra, Łukasz eksploruje takie trasy jak na przykład Atlas Mountain Race, czy opisywany tutaj Silk Road Mountain Race. 

Chce na rowerze przejechać cały świat.

Kiedyś Kirgizja , dzisiaj Kirgistan

Kirgistan przyciąga nie tylko kolarzy – przyciąga wszystkich. Dociera tam coraz więcej obcokrajowców i niemal wszyscy wracają oczarowani. Zachwyca surowy wysokogórski klimat, ośnieżone szczyty kontrastujące z soczystą zielenią na zboczach, spokojnie pasące się tam zwierzęta i ludzie żyjący w symbiozie z naturą, którzy (najczęściej okresowo) prowadzą koczowniczy tryb życia mieszkając w Jurtach, które są swoistą wizytówką kraju. Z drugiej strony Kirgistan to też Biszkek – stolica i jego mieszkańcy. Zgiełk dużego, choć zaniedbanego miasta, lexusy i toyoty na ulicach. 

Pasterz, na widok rowerzysty z wolna toczącego się po dziurawej i kamienistej górskiej drodze, dosiada konia i gna czym prędzej by przywitać przybysza, zapytać skąd jedzie, w którym kierunku, a nawet zaprosić na czaj i skromny posiłek. Jest to rozrywka jaka nie zdarza się zbyt często, szczególnie w wysokich partiach gór Tien Szan, nadal niezbyt często odwiedzanych przez turystów. Natomiast w mieście, jadąc wzdłuż drogi, nie tylko trzeba uważać na każdy zbliżający się samochód, bez względu w którym kierunku jedzie, ale też być odpornym na ciągły dźwięk klaksonów i unoszący się w powietrzu kurz. 

Niemniej jednak i w mieście spotkać można uprzejmych ludzi, którzy zmartwieni o los przybysza zwalniają i namawiają lub nawet proszą, by nie jeździć drogami po Biszkeku i okolicach, bo to zbyt niebezpieczne. Kirgizi są nadzwyczaj pogodni, otwarci i przyjaźnie nastawieni do obcych, bez względu czy mieszkają w mieście, czy gdzieś w górach w niedawno rozstawionej jurcie. Kraj ten uzyskał niepodległość w 1991 roku po rozpadzie ZSRR. W spadku, poza pomnikami przywódców komunistycznego reżimu, odziedziczył wiele problemów. Jest słabo rozwinięty gospodarczo i obok Afganistanu, Nepalu czy Pakistanu należy do grona najuboższych w Azji.

Problemem ważnym i wartym odnotowania jest rabunkowa gospodarka zasobami naturalnymi w całym regionie i wynikający z tego deficyt wody pitnej. Nigdy bym nie pomyślał, że w kraju pokrytym w 80% górami, z bogatą siecią rzek, tego typu problem może dotykać mieszkańców. A jednak. Do wojen o ropę naftową każdy się już przyzwyczaił i nikogo nie dziwią, mimo że co roku w ich wyniku ginie tysiące ludzi w wielu regionach świata. 

Niewiele osób jednak wie, że w maju tego roku doszło do pierwszego zbrojnego konfliktu o dostęp do wody pitnej. Miało to miejsce na granicy pomiędzy Kirgistanem a Tadżykistanem, gdzie znajduje się duży zbiornik wody i stacje pomp. W wyniku starć zginęło kilkadziesiąt osób, a granica między tymi państwami zamknięta jest do dziś.

Pierwszy kontakt z lokalnymi szutrami i krzakami…

Wracając do wyścigu oraz przedstartowych przygotowań, tych na miejscu, w Biszkeku i okolicy. Ostatnim punktem na liście do odhaczenia była aklimatyzacja – dość istotna i zalecana, gdyż na trasie mieliśmy do pokonania kilka przełęczy położonych na wysokości między 3500 a 4000 m

n.p.m. Z tego też powodu do Kirgistanu, podobnie jak spora grupa zawodników, pojechałem prawie tydzień przed startem po to, by niewiele ponad 30 kilometrów od Biszkeku w Parku Narodowym Ala-Archa niewielkim nakładem sił przyzwyczaić organizm do dużych wysokości. Dwa dni spędziłem jeżdżąc rowerem, powoli przyzwyczajając się do szutrowych, dziurawych dróg i średnich prędkości dalekich od tego, co osiągałem trenując 2 tygodnie wcześniej w Alpach na szosie.

Były odcinki, gdzie było naprawdę fajnie, czyli co 50-60 km był jakiś sklepik, mniejszy bądź większy. Ale były tez odcinki, gdzie przez 250 km nie było niczego.

Odprawa i start

Odprawa zorganizowana była w Biszkeku, natomiast start 300 km dalej w miasteczku Talas i to tego samego dnia. To nie mogło się udać i się nie udało. Start miał być nietypowy, bo późnym wieczorem, a dokładniej o 22. Na miejsce dojechaliśmy jednak po 23, a nasze rowery zapakowane do ciężarówek, około 3 rano. Ciekawe to było doświadczenie. Panował chaos, nikt nie wiedział kiedy wystartujemy i co mamy do tego czasu robić. Na domiar złego w nocy było zimno, a nasze ubrania były w ciężarówkach z rowerami. 

Po północy udało nam się zjeść coś ciepłego w lokalnym domu weselnym, tuż obok trwającego właśnie wesela. W międzyczasie Nelson, dyrektor wyścigu, załatwił wszystkim nocleg w typowym postsowieckim hotelu, chyba jedynym w całym miasteczku. Nie nacieszyliśmy się nim jednak długo, bo chwile po 4 ruszyliśmy na start, zmęczeni i zmarznięci, ale mimo wszystko w całkiem niezłych humorach, gotowi by w końcu rozpocząć przygodę. Na linii startu pojawił się lokalny oficjel, który wygłosił kilka słów w języku rosyjskim i o 4.20 oficjalnie rozpoczął się wyścig. Nie mogło się obejść bez honorowego przejazdu przez miasto pod eskortą policji. Zaraz za miastem, wraz z pierwszym podjazdem, rozpoczął się ostry start.

Wyścig czas zacząć!

1 860 km rowerem bez wsparcia, jedynie w towarzystwie własnych myśli, powolnie zmieniającego się krajobrazu, po drogach rozsianych wśród niebiańskich gór Kirgistanu, od jednej zapomnianej wioski do drugiej, od jednej przełęczy do drugiej. Wśród miejsc, których ogólnie pojęta cywilizacja jeszcze nie dopadła i nie zniszczyła, a także przeciwnie – przez kopalnie, drogi naszpikowane drutem kolczastym, unoszący się w powietrzu pył czy wyschnięte koryta rzek. Z jednej strony ukończenie Silk Road Mountain Race jest marzeniem, którego spełnienie zapada w pamięci na długo, z drugiej zaś wyścig ten otoczony jest legendą brutalnego, wyniszczającego i niebezpiecznego. Co roku raptem garstka zawodników decyduje się zmierzyć z trasą, z czego zwykle połowa nie dojeżdża do mety.

Planowałem start bazując na moich wcześniejszych doświadczeniach, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać. Zdążyłem się w tym roku zaprzyjaźnić z długimi, zimnymi i samotnymi nocami spędzonymi na rowerze, przyzwyczaić do narastającego zmęczenia, więc ostatecznie założyłem, że będę w stanie jechać bez lub z minimalną ilością snu pomiędzy punktami kontrolnymi, czyli około 400-600 kilometrów i w zależności od odcinka między 6 a 10 tysięcy metrów przewyższeń. Jednak już pierwszego dnia, po przejechaniu 200 km, plan ten zmuszony byłem skorygować, bo pierwotny okazał się niemożliwy do zrealizowania. Kilometry mijały dużo wolniej niż się spodziewałem, a zmęczenie narastało zdecydowanie za szybko. Stwierdziłem też, że jazda nocą przy dużym zmęczeniu może skończyć się tragicznie, a w razie wypadku nie można było liczyć na szybką pomoc, o ile w ogóle. 

Początek wyścigu mija na rozpoznaniu terenu, ocenie możliwości i zaplanowaniu nowej strategii. To także mój pierwszy kontakt z ludnością mieszkającą daleko od stolicy. Po drodze była okazja przyjrzeć się jak żyją mieszkańcy małych wiosek, przybić parę razy piątkę dzieciom stojącym przy drodze, czy też przyzwyczaić się do psów pasterskich, które raczej nie przepadają za obcymi. Granica pomiędzy wyścigiem a podróżą zaczęła się zacierać zaraz po starcie. O wyścigu przypominała ilość przejechanych kilometrów i pośpiech, natomiast cała reszta to typowa rowerowa wyprawa, powolnie zmieniający się krajobraz i pozdrowienia przypadkowych ludzi, którzy widząc zmagania kolejnych zawodników nie mogli wyjść z podziwu. 

Pierwsze koty za płoty

Pierwszego dnia przejechałem nieco ponad 200 km, zaliczając przy tym 50 kilometrowy podjazd zaczynający się zaraz po starcie, najdłuższy w moim życiu, oraz pierwszą z wielu wysokich przełęczy – Terek Pass (3376 m n.p.m). Przygody przed startem sprawiły, że w gruncie rzeczy drugądobę byłem na nogach i zmęczenie dawało się we znaki. Około północy, czyli po 20 godzinach od startu, zdecydowałem się zatrzymać na nocleg. Niedaleko mnie śpi kilka osób, świadczą o tym światełka czołówek, a po przeciwnej stronie drogi zatrzymała się również ekipa zabezpieczająca wyścig. W nocy obyło się bez przygód. Spałem w dolinie, niedaleko rzeki dobre 6 godzin.

Kolejny dzień to przeprawa przez obszar opisany, jako najtrudniejszy na całym wyścigu pod kątem warunków atmosferycznych i ilość przewyższeń na kilometr. Zakres temperatur był faktycznie zabójczy – od 0 do 37 stopni, przewyższeń było dość sporo. Tego dnia nie było po drodze żadnej spektakularnej przełęczy do pokonania, ale i tak miałem wrażenie, że większość dnia jadę pod górę, a ponieważ to nadal początek wyścigu dość często była okazja spotkać innych uczestników. Ale pomimo, że to dopiero początek, obok uśmiechów już zaczęło się pojawiać zmęczenie na twarzach. 

Drugi „dzień” kończę o 2 w nocy w miejscu, w którym przestaje padać deszcz, który mi towarzyszył dobre 5 godzin. Przejechałem kolejne 200 km i 4200 m przewyższeń. W nocy padał śnieg z deszczem, zrobiło się bardzo zimno i moje bivi nabrało wody, więc o regeneracji i spokojnym śnie mowy być nie mogło. Po kiepskiej nocy humor poprawia mi towarzystwo ośnieżonych szczytów. Jak się kładłem spać nie byłem świadomy, jak piękny widok rozpościera się z miejsca, w którym się zatrzymałem.

Nocne opady poza przemoczonym sprzętem sprawiły, że droga na pobliską przełęcz znajdującą się na wysokości ponad 3000 m była jeszcze trudniejsza przez błoto, zalegający śnieg i temperaturę w okolicach 0 stopni. Mimo tego, na przełęcz wspiąłem się dość szybko – zajęło to może 3 godziny i jakieś 25 km. Następnych kilka godziny cieszyłem się jazdą w dół. Droga wiodła wzdłuż rzeki prawie 90km i z łatwością dojechałem do pierwszego punktu kontrolnego w miasteczku Kochkor.

Wyścig czas zacząć!

Z tego co pamiętam, zameldowałem się na 12 miejscu, a odliczając pierwszą dwójkę, różnice czasowe były niewielkie. Było wczesne popołudnie, więc po załatwieniu formalności, uzupełnieniu zapasów oraz pierwszym ciepłym posiłku od startu, ruszyłem w dalszą drogę. 

Kolejny dzień i kolejne 200km, tym razem bez morderczych podjazdów, jeśli nie liczyć prawie 100 kilometrowej, łagodnej wspinaczki o nachyleniu 1-2%, która rozpoczęła się zaraz za CP1. Kolejna noc na dziko w górach zapowiadała się dobrze, niebo było pięknie wygwieżdżone, było też całkiem ciepło jak na wysokość na jakiej się zatrzymałem. Nie dbając więc o zabezpieczenie mojego ekwipunku, wskoczyłem w śpiwór i bivi i szybko zasnąłem. Był to błąd, ponieważ w nocy pogoda się szybko zmieniła i solidnie się rozpadało. Rano wszystko było mokre, a część moich rzeczy po prostu zamarzła, w tym buty irękawiczki. Nie był to przyjemny poranek, aletrzeba płacić za popełnione błędy i się na nichuczyć, błędem było spędzanie nocy nawysokości ponad 3000 m n.p.m. 

Druga noc z rzędu, z lekkimi problemami, nie napawała mnie optymizmem, ale dała do myślenia. Od rana jadę lekko pod górę, udaje mi się więc dość szybko rozgrzać i już po godzinie przestaję telepać się z zimna. Czucie w dłoniach wraca i powoli zapominam o porannych problemach. Przy okazji przerwy na posiłek suszę mokry ekwipunek. Mój obiad to puszka sardynek, kirgiski chleb i czekolada. Posiłek niezbyt wyszukany, ale kaloryczny, a przez kilka godzin jazdy w słońcu zdążył się rozmrozić. Tego dnia wspinam się na kolejna wysoką przełęcz – Arabel Pass (3839 m n.p.m.). Początek wspinaczki jest bardzo przyjemny, droga wije się wzdłuż rzeki, lekko unosząc się w stronę ośnieżonych szczytów, w dolinach pasą się konie, owce, a czasem też krowy. Istna sielanka. Co chwile mam ochotę się zatrzymać, by podziwiać widoki. To właśnie dla takich chwil i takich widoków jeżdżę rowerem po świecie…

Zapisz się do newslettera, aby nie przegapić żadnego artykułu.

[mc4wp_form id=”1125″]

Przydatne linki

Silk Road Mountain Race: silkroadmountainrace.cc
Atlas Mountain Race: atlasmountainrace.cc

Łukasz Ugarenko na Stravie
Łukasz Ugarenko na Facebooku
Łukasz Ugarenko na Instagramie

Kalendarz imprez gravelowych w Polsce
Rezerwat Przygody na Instagramie
Rezerwat Przygody na YouTube

 

Zobacz te artykuły dla Ciebie

bikepacking

Wschód 2021 – relacja cz. 1

5 (1) Najdłuższy polski ultramaraton terenowy? Magiczna wędrówka wzdłuż wschodniej ściany? Niesamowite wyzwanie dla sprzętu i głowy? Czym jest Wschód 2021 i dlaczego na mecie zjawiła się niespełna połowa opłaconych zawodników z

Czytaj dalej »

Podobał Ci się artykuł? Dodaj swoją ocenę!

Kliknij, aby ocenić

Średnia ocena 0 / 5. Liczba głosów 0

Dodaj pierwszą ocenę!

Dodaj komentarz

1 dodaj komentarz

Piotr Wierzbowski 22-10-2021 - 22:03

Nie zapomnij dać znać w komentarzu o swoich przemyśleniach!

Odpowiedz

You may also like

Zobacz dostępne kupony

Podczas przeglądania stron internetowych Sklepu używane są jedynie niezbędne do działania pliki „cookies”. Ich stosowanie ma na celu poprawne działanie stron Sklepu Rezerwat Przygody. Akceptuję Dowiedz się więcej

Instagram Rezerwatu

Rezerwat Przygody to blog, podcast i kanał na YouTube, stworzone by propagować aktywny, uważny i zdrowy styl życia. 

 

Na stronie dzielę się z Wami własnymi doświadczeniami, ale też przedstawiam opinie innych.

 

Chcesz się ze mną skontaktować? Skorzystaj z kontaktu tutaj.

Przygotowanie do ultramaratonu

Newsletter

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera.
Wiadomości wysyłamy nie częściej niż raz na kilka tygodni.
W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia lub wypisać się.

©2020-2023 Piotr Wierzbowski & Rezerwat Przygody