Dokładnie rok temu, sztafeta kolarzy z czerwonymi sercami na plastronach ruszyła po raz pierwszy wzdłuż Wisły. Na trasie przejazdu spontanicznie zaczęli dołączać się kolejni zawodnicy. W tym roku akcja była już wcześniej zaplanowana i w mediach społecznościowych sporo osób deklarowało swój udział w akcji wspomagającej zbiórkę pieniędzy dla WOŚP. Postanowiłem dołączyć, by osobiście poznać i przekazać atmosferę tego wydarzenia.
Niestraszny im śnieg i mróz...
… i błoto oczywiście, ale po kolei. 😎
W styczniowy, niedzielny poranek, na gdańskiej Ołowiance stawiło się 14 śmiałków, gotowych by zmierzyć się z trasą ultramaratonu Wisła 1200. Byli wśród nich tacy weterani nadwiślańskiej trasy jak Radek Gołębiewski, czy sam Ojciec Dyrektor – Leszek Pachulski. Zjawili się zawodnicy, którzy co najmniej raz mierzyli się z lipcowym wyzwaniem. Nie zabrakło jednak osób, dla których trasa była jedną, wielką nieznaną.
Ponieważ po raz pierwszy mieliśmy jechać w górę rzeki, od Gdańska do Wisły, była to swego rodzaju nowość dla wszystkich.
Co więcej, trasa zimowej sztafety przebiegała w znacznym stopniu po śladzie przygotowywanej na nadchodzący sezon Wisły Extreme, zwanej Wisłą 2400. To spowodowało, że nie mogło być mowy o jeździe po dobrze znanej trasie.
Humory dopisują, wszyscy gotowi!
Po zamontowaniu plastronów, sprawdzeniu ostatnich szczegółów (jak bloki spd w butach 🙂), kilku minutach dla obecnego na zbiórce fotografa, wesoła brygada rusza z dotychczasowej mety chwilę po ósmej rano.
Każdy, kto ukończył Wisłę 1200 wie, jak wygląda ostatnie 20 kilometrów trasy. W naszym przypadku to podróż przez przemysłową część Gdańska w odwrotnym kierunku, ku ujściu Wisły. Tutaj każdy finisher robi sobie fotkę na znak ukończenia ultramaratonu.
Docieramy żwawo do oblodzonego, kamienistego brzegu, na którym w raz z Piotrem postanawiamy poczekać na pozostałych, którzy pieszo, bez rowerów, idą w stronę znaku „zakaz wstępu”. Andrzej, współtwórca Ułana 600, dołącza do nas, aby spożytkować czas na smarowanie łańcucha. Jak ma się okazać, ta czynność będzie wielokrotnie powtarzana przez każdego, kto ma zamiar przejechać więcej niż kilkadziesiąt kilometrów.
Kilka słów o zasadach
W przeciwieństwie do letniej edycji, przejazd sztafety nie jest obarczony regułą samowystarczalności. Wręcz przeciwnie, każdy może pomóc każdemu i jedynym „rygorem” jest dobrowolne wpisowe na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jak mówi Leszek Pachulski:
Wpłacisz dobrowolną stówkę i możesz dołączyć do sztafety.
Oczywiście pieniądze wędrują wprost do wośpowej e-skarbonki, której konto mogą zasilać nie tylko startujący w sztafecie. W ten sposób wiślana zbiórka obrasta dutkami, a my posuwamy się w górę rzeki.
Nie może być za łatwo
Fakt, że jedziemy w słusznej sprawie nie oznacza, że ma być łatwo, lekko i przyjemnie. Pogoda nie jest może sroga, ale temperatura w granicach zera powoduje, że każde opady to deszcz ze śniegiem, a nawierzchnia jest mocno namoknięta i tylko miejscami zmrożona.
Najdobitniej przekonujemy się o tym kilkanaście kilometrów przed Malborkiem, gdzie natrafiamy na pierwszy „o-es” tej wyprawy. Na kilkuset metrowym odcinku polnej drogi nasze rowery zostają zabetonowane mieszanką błota, gliny i kto wie czego jeszcze. Przydatny okazuje się znaleziony przy drodze patyk, którym dwukrotnie nakładam łańcuch na zmęczoną minionym sezonem zębatkę. Widząc stan napędu cieszę się w myślach, że nie przyszło mi do głowy zmieniać go przed tą wyprawą. Wiem, że po tych kilkuset kilometrach z czystym sumieniem oddam kasetę, łańcuch, zębatkę i oczywiście kołka przerzutki na złom.
W tych warunkach doskonale sprawdziły się koła 650B od Evanlite, uzbrojone w opony Pirelli Cinturato Gravel M.
Więcej o tym w podsumowaniu.
Kiedy doprowadzam się do porządku, dogania mnie Mateusz Szafraniec, z którym spotkałem się wcześniej przy okazji Wataha Ultra Race. Mateusz jest pomysłodawcą i twórcą tego pierwszego zimowego ultra. Jak widać, mało mu śniegu i błota, więc przyjechał na Wisłę. Mało kto wie, że jest wielkim fanem imprez PoKoP-u. Nie tylko ukończył wszystkie ich ultra w 2021, ale jako jedna z nielicznych osób dojechał na metę Wschodu 1400 wprost z trasy największej wyrypy, czyli Carpatia Divide.
Razem docieramy do Malborka, gdzie w przeciwieństwie do przybyłych nieco wcześniej pozostałych uczestników sztafety, zamiast restauracji ze złotymi łukami, na pierwszy pit-stop wybieramy stację paliw z wege-burgerami. Muszę przyznać, że jedyna wegetariańska opcja w McDonalds smakuje ohydnie i skutecznie sprawia, że na rowerowych trasach szukam wszystkiego, tylko nie restauracji, w której wegetarianin nie ma co zjeść.
Esencja bikepackingu
W bikepackingu najbardziej cenię sobie trzy rzeczy: bycie blisko natury, przygodę i integrację z podobnymi (mniej lub bardziej) do mnie świrami. W tego rodzaju wyprawie, pozbawionej elementu rywalizacji, dostajemy wszystkie wspomniane aspekty. Zimowa aura, w połączeniu z dystansem, pozwalają również na trening głowy i ciała, zmniejszając znacznie strefę komfortu i zmuszając do wyjścia poza nią.
Trasa Wisły 1200 może jest momentami przewidywalna dla jej weteranów, jednak teraz jedziemy zupełnie nowym śladem. Jedynie uczestnicy pierwszej edycji mogą pamiętać podróż usłaną perełkami, jakie czekają na nas po drodze. Co więcej, jedna z nich, prawdziwy hit, czeka tylko na mnie. Ale o tym nieco później.
Po nieco nudnym (asfaltowo-błotnistym) dojeździe do Malborka, droga ze stolicy państwa zakonu krzyżackiego jest ciekawa i urozmaicona. Jadąc ścieżkami wzdłuż rzeki Nogat, mijamy ruiny umocnień Twierdzy Malbork, by na wysokości Białej Góry powrócić na brzeg Wisły. Mało kto wie, że dawniej Nogat stanowił jedno z głównych ramion Wisły i spływało nią ponad 80% wód wiślanych. Od 1900 roku nastąpiło prawie całkowite odcięcie Nogatu od wód wiślanych.
Na wysokości Kwidzyna korzystamy z infrastruktury drogowej, aby Mostem nad Kwidzynem, w ciągu DK 90, przeprawić się na drugą stronę rzeki. Jadąc w zapadających ciemnościach wspominam, jak dwa sezony wstecz jechałem tędy nad ranem, z Sylwią, gdzie w oddalonych o dwa kilometry stąd Jaźwiskach właścicielka sklepu spożywczego ugościła nas po 5 rano (przeczytaj o tym tutaj). Kiedy jechałem tamtędy za dnia, rok temu, sklepu już nie było.
Nowe Góry Pieprzowe
My jednak skręcamy w przeciwną stronę i w ramach dalszego poznawania nowej odsłony Wisły 1200, jadąc wzdłuż zachodniego brzegu, docieramy do kolejnego odcinka specjalnego. Ponieważ nie znam trasy, ani nawet nie analizowałem jej online, mam dopiero przekonać się, że Małe Wiosło niesie ze sobą całkiem duże wyzwanie.
Do Zespołu Parków Krajobrazowych nad Dolną Wisłą należą między innymi dwa małe obszary chronione: Rezerwat Wiosło Małe i Rezerwat Wiosło Duże. Zdecydowanie muszę odwiedzić to miejsce za dnia, ponieważ widoczna ze wzgórza nocna panorama Wisły i Kwidzyna była piękna. Nie wdrapuję się już na wieżę widokową, jednak nie ominie mnie wdrapywanie się, krok po kroku, w jej pobliże. Od razu przypominają mi się sceny ze zdobywania Gór Pieprzowych w okolicy Sandomierza. W ubiegłym roku robiliśmy to w deszczu, brocząc w błocie i ślizgając się na skałach. Tutaj skał nie ma, ale jest błoto i śnieg. Za asekurację przy wchodzeniu służy mi rower, którym zapieram się, aby nie ześlizgnąć się w dół.
Po zdobyciu wzgórza jadę dalej w nieznaną ciemność, którą rozświetlam skutecznie dwiema lampkami Mactronic. Moim głównym światłem jest Noise XTR 04, a pomocniczym Scream. Zawsze, gdy potrzebuję widzieć więcej, niż na prostej, łatwej drodze, włączam drugą lampkę. W ten sposób mam tyle światła, ile potrzebuję dokładnie wtedy, kiedy warunki tego wymagają. Więcej o jeździe w nocy i dlaczego jest to naprawdę niezła zabawa, możesz przeczytać tutaj.
Droga jest ciekawa, ale wymagająca. Jadę sam, więc mam dużo swobody w doborze prędkości. Korzystam ze śladów pozostawionych przez czołówkę, co nieco ułatwia meandrowanie pomiędzy wyspami śniegu i liści, które zakrywają przymarznięte koleiny.
Mając przełożenie 1:1 (40 zębów z przodu i tyle samo z na największej zębatce z tyłu) muszę jechać dosyć intensywnie, aby utrzymać sensowną kadencję pod górę. Kilkukrotnie przekonuję się, że nie ma sensu schodzenie z roweru i jego prowadzenie, ponieważ po kilku krokach buty oblepiają się spoiwem z błota, śniegu i liści. Przy próbie ponownego wpięcia się, wszystko to wchodzi w pedały i muszę pokonać kilkaset metrów zastanawiając się, jak dziwnie jeździ się na platformach. Po wielu kopnięciach błoto odpada, pedały oczyszczają się na tyle, by przyjąć moje bloki i znowu czuję się jednością ze swoim czarnym rumakiem.
We wsi Kozielec z ciemności wyskakuje całkiem potężny pies. Na szczęście nie jest agresywny i bez przekonania broni swojego terytorium. Odruchowo wykrzykuję głupie, retoryczne pytanie: „No i co szczekasz?” Pies rezygnuje z takiej dyskusji i zawraca.
Skoro mowa o psach, przyznaję, że potrafią wystraszyć. Słyszałem o wielu metodach radzenia sobie z tym zjawiskiem. Co niektórzy sugerują drastyczne rozwiązania w postaci gazu. Nie jestem ich zwolennikiem, w końcu to nie pies, a co najwyżej właściciel wykazuje się beztroską i brakiem rozsądku. Dlatego w moim arsenale są dwie metody: przystanięcie i zwrócenie się wprost do zwierzęcia lub wypięcie nogi z pedału i pokazanie psu, że mogę kopnąć. Nie wiem, jak u Was, ale u mnie to wystarcza. Dajcie znać w komentarzu o swoich sposobach radzenia sobie z biegającymi po nocy (i nie tylko) psami.
Chwila oddechu przed najtrudniejszym
Z ciemności wyłania się brukowana droga, a na jej końcu asfaltowa krajówka, przy której jest stacja paliw. Przybytkiem w chwili mojego przybycia zarządza bardzo sympatyczny i życzliwy Pan Jurek. Informuje mnie, że chłopaki już tu byli, po czym proponuje podgrzanie kanapki. Do tego dobieram sobie niezdrowy energetyk, a bidon termiczny uzupełniam pod korek gorącą czekoladą.
Z rozmowy z Olkiem dowiaduję się, że są jakieś 23 km przede mną, ale czeka mnie „sam asfalt”, więc jestem jakąś godzinę za nimi. Planuję przybycie do Świecia około 21:15. W sam raz, aby wciągnąć jeszcze coś ciepłego i spokojnie odpocząć w hotelu.
Ruszam żwawo, informując Mateusza o stacji. Faktycznie, kolejne 30-35 kilometrów to bułka z masłem. Asfalt, znikomy ruch, prawie bez wiatru. Gorąca czekolada dodaje mi energii, a w głowie rysuje się wizja odpoczynku, ciepłego prysznica i pizzy.
Jednak w okolicach Sartowic, na 178. kilometrze trasy skręcam nie tam gdzie powinienem. Co prawda jadę idealnie po śladzie (patrz zdjęcia), jednak mój track to jakaś pierwotna wersja trasy oznaczonej „WOŚP 2022”. Nowsza omija obszar, który zatrzyma mnie na dłużej i spowoduje, że przewartościuję znaczenie słowa „ujeb”.
Upewniam się telefonicznie, że powinienem być nad rzeką, nie widząc śladów rowerów na świeżym śniegu. Po potwierdzeniu, kolejne siedem kilometrów pokonuję w półtorej godziny, tracą przy okazji (w kolejności chronologicznej): nadzieję na ciepły posiłek, radość z przemieszczania się, rękawiczkę zimową, spodnie i sporo prądu w swoich latarkach. Doprecyzowując, spodnie wciąż mam na sobie, ale drapieżne krzaki, niczym concertina, odsłaniają kolano, wycinając na nim krwawy, abstrakcyjny wzorek.
Kiedy po nieudanej próbie ewakuacji ponownie trafiam na ślad rybackiej, zarośniętej ścieżki, czuję się uratowany. Ale zaraz, przecież na tę samą ścieżkę kląłem na głos pół godziny wcześniej! Uświadamiam sobie, że postrzeganie naprawdę uzależnione jest od punktu odniesienia.
PODOBA CI SIĘ? DAJ ZNAĆ INNYM 👇
DZIĘKUJĘ! 👍
Świecie - pierwszy nocleg
Czy wspominałem, że w bikepackingu cenię sobie ludzi? Robienie sobie beki z „Tańczącego z Diabelcami” to jedno, ale zadbanie, żeby po powrocie była ciepła, podgrzana w mikrofali pizza i gorąca herbata, to drugie. Kto, jak nie Radek ma wiedzieć, jak to jest samotnie, w nocy, w krzaczorach. Dzwoni więc do mnie i pociesza, że każde ujeby mają swój koniec i informuje, że pizza już czeka. Dam radę!
Zgodnie z przepowiednimi Radka docieram do ścieżki, która przeradza się w szutrówkę. Widzę jakieś światło. Samochód z jednym sprawnym reflektorem? Rowerzysta? Pewnie jakiś wędkarz. Jadę więc w jego stronę, ale wędkarz wykrzykuje moje imię. Okazuje się, że to Mateusz, który jechał za mną i dostał ode mnie zbawienną wiadomość: „Nie jedź tędy”. W odpowiedzi na informację o pustych bidonach przybywa z odsieczą i trzema napojami do wyboru. Ręka chwyta zimną colę, którą wypijam duszkiem. We dwóch jedziemy do hotelu w standardzie taniego motelu, by wymienić się doznaniami z całego dnia, wypić herbatę, zjeść odgrzaną przez Radka pizzę i pójść spać.
Dzień drugi
Po szybkim śniadaniu w miejscowej Żabce i dołączeniu przez Tomka do sztafety, ruszamy dalej. Dzień zapowiada się ponuro i wilgotno, z temperaturą nieco powyżej zera, jednak nie robi to na nas wrażenia. Humory dopisują, a cel jest znany: dla chłopaków to Płock. Czeka ich około 200 km. Ja chciałbym dojechać do Torunia, skąd mam możliwy powrót koleją. Kusi jednak Bydgoszcz, idealnie skomunikowana z Trójmiastem – pociągi odjeżdżają stamtąd co kilkadziesiąt minut.
Po kilkunastu kilometrach żegnam się z Olkiem, Radkiem oraz dwoma Tomkami i własnym tempem pokonuję kolejne wały. Droga prowadzi przez Chełmiński Park Krajobrazowy i wcale nie jest płaska. Nazwa Zła Wieś od razu przywołuje wspomnienia minionego wieczora, ale w niczym nie przypomina Diabelców. Nieco dalej zjeżdżamy z Mateuszem asfaltową serpentyną, uważając na oblodzonej nawierzchni.
Jednak Bydgoszcz
W Strzelcach Dolnych urządzamy sobie z Mateuszem wyżerkę. Pączek i kanapka dodają energii. W czasie uczty sprawdzam połączenia kolejowe na koleo.pl i na podstawie wyników wyszukiwania podejmuję decyzję, że zdecydowanie łatwiej będzie mi powrócić z największego miasta województwa kujawsko-pomorskiego. Szkoda mi rozstawać się z Mateuszem i kusi myśl, aby towarzyszyć mu w całej podróży, aż do źródeł Wisły. Jednak obowiązki służbowe czekają, na koniec miesiąca jest kilka spraw niecierpiących zwłoki. Jeśli chcecie posłuchać podcast o tym, jak zorganizować sobie podróż z rowerem, kliknijcie tutaj.
Dojeżdżamy razem do Bydgoszczy. Już wtedy chodzi mi po głowie myśl o powrocie na trasę. Jeszcze bez szczegółów, ale ziarenko zostało zasiane.
Odłączam się, życząc Mateuszowi bezpiecznej drogi. Chcę dotrzeć na dworzec jak najkrótszą trasą. Okazuje się, że ścieżka rowerowa wzdłuż krajówki urywa się. Nieco dalej pojawia się ponownie, ale jest nieprzejezdna, w przebudowie. Przy jezdni stoi znak B-9. Zastanawiam się jak mam się zachować i próbuję jazdę poboczem, pobliskim lasem, czy chodnikiem, aby nie narazić się na hejt ze strony kierowców. Bydgoszcz jawi mi się jako typowy przykład urzędniczego planowania ruchu rowerowego. Przecież drogi są dla samochodów. Od zawsze były, tak chciała matka natura.
Docieram w końcu na dworzec z przekonaniem, że szybciej dojechałbym jakimś wałem, po śladzie wiślanej trasy.
Podsumowanie
Nieważne, jakie są warunki, liczy się dobra zabawa i pomoc w zebraniu pieniędzy na WOŚP. Sztafeta Wisły 1200 jedzie w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i zbiera pieniądze do wirtualnej skarbonki. Po drodze spotyka się wielu starych oraz nowych znajomych i umacnia przyjaźnie nawiązane podczas letnich imprez.
Jazda w zimowych warunkach, oprócz zmasakrowania napędu i okładzin hamulcowych, niesie wiele korzyści. Skoro na trenażerze generujemy już tyle watów, warto poćwiczyć w realu ich wykorzystanie. Moc to jedno, ale technika jazdy to zupełnie co innego. Nic tak nie poprawia koordynacji i techniki, jak jazda po nie do końca przewidywalnej nawierzchni, szczególnie przy odrobinie śniegu i lodu. Po drodze (na całym przejechanym przeze mnie dystansie) zaliczyłem tylko jeden upadek, ewidentnie zawiniony przez nieuwagę i reakcję w ostatniej chwili.
To także doskonały poligon, aby przetestować w trudnych warunkach swój set-up.
Dla mnie odkryciem były termosy Elite Deboyo. Po kilku godzinach jazdy w zimnie, ciepły napój robi różnicę.
Idealnie sprawdziły się koła Evanlite New Gravel 650B. Nie tylko mogłem uzbroić je w opony o szerokości 50 mm (ramy pierwszych Rondo Ruut CF przystosowane są do opon do 43 mm szerokości na kołach 700C), ale pozostawało sporo prześwitu na odprowadzenie śniegu, błota i liści. Przyczepność opon Pirelli Cinturato Gravel Mix pozwalała cieszyć się jazdą, zamiast martwić o przyczepność.
Z takimi przemyśleniami wracałem do Trójmiasta, aby załatwić swoje sprawy i zaplanować powrót na trasę sztafety. O tym, jak wyglądała dalsza część podróży do źródeł, przeczytacie w kolejnym wpisie.
PODOBA CI SIĘ? DAJ ZNAĆ INNYM 👇
DZIĘKUJĘ! 👍
Zobacz trasę zimowej Wisły 1200
Przejazd na Stravie
Podobał Ci się artykuł? Dodaj swoją ocenę!
Kliknij, aby ocenić
Średnia ocena 0 / 5. Liczba głosów 0
Dodaj pierwszą ocenę!
13 komentarzy
Może to zabrzmi dziwnie, ale aż się chce wziąć udział w takim przedsięwzięciu w 2023r, a nie tylko czytać o tym. Skoro w sezonie ciężko zdecydować się na tak długi przejazd to może to fajny sposób na „ferie” we własnym formacie? Fajnie opisane.
Dzięki Marcinie. Tak, to były takie „ferie”, przy okazji w słusznej sprawie.
Na psy najlepsze jest dobre FTP! Depnąc w pedał i w długą – tak wynika z moich doświadczeń 😉 Na solowe wypady wożę gaz, ale jeszcze nigdy nie musiałem go użyć, chociaż nie raz czułem się jak zwierzyna łowna…
Prawda, pierwsze skoczenie serca do gardła daje w palnik 😀
Rewelacyjny reportaż, jakbym to sam jechał! 😉 Niecierpliwie czekamy na kolejne części!
Dzięki! Będzie tylko druga, od Szczucina do Wisły. Ale za to bogata w zdarzenia 😀
Na psy dobry jest mix rower jako tarcza i woda z bidonu jako broń. Jak trafisz wodą w nos pies zejdzie Ci z drogi. Jak nie jest pod górę a pies nie jest z gatunku szybkobiegajacych to dobra noga wystarcza. No i schylenie się po wirtualny kamień i zdecydowanie w głosie i ruchach. Chyba działa bo nigdy mnie nie pogryzł pies choć w tym roku jak wyskoczyły dwa i rozdzieliły się zbliżając z przeciwległych stron to miło nie było. Wybrałem tego co wyglądał na silniejszego i zacząłem iść w jego stronę krzycząc. Odeszły oba, ale moje HR znacznie wzrosło.
Tak, pies znika, tętno zostaje 😀
Gratuluje pierwszego zimowego i to do tego nocnego rowerowego przejazdu pod Diabelcami Świeckim o jakim jako tu lokalny szuwarowiec kiedykolwiek słyszałem!? P.S. Swoją drogą dobrze że to tylko rozdartym getrem się skończyło, ładnie Cię Panowie POKOP w „jeżyny wysłali” sami omijając je asfaltem😜
Hej Maćku,
Dzięki wielkie za gratki! 😀 DOświadczenie było niebywałe. 🙂 A co do tracka, to fakt, aktualizowali go na grupie stworzonej dla startujących. Ale ja jak raz pobrałem, uznałem temat za załatwiony. I masz 😀
obszar, który zatrzyma mnie na dłużej i spowoduje, że przewartościuję znaczenie słowa „ujeb” – boossssssskie 🙂
Dzięki Tomku! To było niezłe. 😉
Elite deboyo to super bidony też takich używam i są dwa rodzaje takie jak w relacji i inna wersja (starsza) o taka:
https://www.cyklomania.pl/elite-bidon-termiczny-deboyo-stalowy-500ml,id2818.html
Ta starsza zdecydowanie dłużej trzyma ciepło minusem jest trochę upierdliwe zamknięcie z klapką.